— Pododdziału do spraw Produkcji Rolnej w Buł-
ganingradzie. Przy Ministerstwie do spraw Standardów Bezpieczeństwa Przyrządów
Autonomicznych. Pod tą przykrywką prowadzą badania dotyczące wszelkiego rodzaju
broni niebakteriologicznych.
Pete i Lars zderzyli się głowami ponad niewyraźną, lśniącą fotografią Lili Topczew.
Studiowali ją wnikliwie, jakby wierzyli, że jeśli będą jej się długo przyglądać, rozmyta
postać przybierze wyraźniejszy kształt.
— Dlaczego masz obsesję na jej punkcie? — zapytał Pete.
— Ot tak. Może z poczucia jakiegoś niedosytu — odparł wymijająco.
Jednak inżynier z Towarzystwa Lanfermana był zbyt bystrym obserwatorem.
— Czekaj, najpierw...
Pete z wprawą eksperta powiódł długimi, wrażliwymi, poplamionymi palcami, po
spodniej stronie blatu biurka. Szukał aparatu podsłuchowego. Ponieważ go nie nama-
cał, rzekł:
— Jesteś jakiś spłoszony. Ciągle bierzesz prochy?
— Nie.
— Kłamiesz.
— Tak — zgodził się Lars.
— Źle sypiasz?
— Tak sobie.
— Jeśli ten cholerny Nitz dobrał ci się do...
— Nie chodzi o Nitza. Że tak się wyrażę w twoim obrazowym języku: ten cholerny
Nitz nie dobrał mi się dupy. Zadowolony?
— Mogą pół wieku szukać człowieka na twoje miejsce i nikogo nie znajdą. Znałem
Wade’a. Był dobry, ale nie tej klasy co ty. Nikt tobie nie dorównuje. Zwłaszcza ta dama
w Bułganingradzie.
— To miło z twojej strony — zaczął Lars, ale Pete brutalnie mu przerwał.
— Miło, nie miło. W każdym razie konkurencji chyba się nie boisz?
— Nie boję się — zgodził się Lars. — I przestań obrażać Lilę Topczew.
Pete pogrzebał w kieszeni koszuli i wyciągnął tanie cygaro. Wkrótce biuro zniknęło
w kłębach niezdrowego dymu i zaczęło przypominać wędzarnię. Pete nie zwracając na
nic uwagi zaciągał się cygarem. Milcząc rozważał coś w myślach.
Pete miał pewną zaletę, czy też wadę, zależy jak na to patrzeć: wierzył mianowicie, że
każdą zagadkę można rozwiązać, jeśli się nad nią człowiek dobrze zastanowi. Wyjaśnić
można dosłownie każdą tajemnicę. Nawet tajemnicę ludzkiej duszy. Jego zdaniem na-
rządy biologiczne, powstałe w wyniku dwóch bilionów lat ewolucji, można przyrównać
do maszyny.
22
23
Lars uważał taki datujący się z osiemnastego wieku pogląd za przejaw naiwnego optymizmu dziecka. Pete Freid mimo swych zdolności manualnych i inżynieryjnego
geniuszu, był chodzącym anachronizmem. Patrzył na świat jak bystry siedmioklasista.
— Problem w tym, że nie masz rodziny — odezwał się Pete pogarszając jeszcze spra-
wę. Żuł w ustach cygaro. — Ja mam dzieci i wiem, ile to znaczy dla człowieka.
— Pewnie — odparł Lars.
— Nie mówiłem tego poważnie.
— Mówiłeś. Ale wcale nie masz racji. Wiem, co mnie gryzie. Spójrz.
Lars dotknął szuflady zamkniętej na szyfrowany zamek. Rozpozna wszy linie papi-
larne jego palców, szuflada natychmiast się wysunęła jak szuflada w kasie. Lars wyjął
z niej swoje nowe szkice, które przyjechał zobaczyć Pete. Podał je inżynierowi. W takiej
chwili zawsze miał silne poczucie winy. Piekły go uszy. Nie był w stanie patrzeć Pete’owi
prosto w oczy. Zaczął grzebać w terminarzu, żeby zająć myśli czymś innym.
— Są rewelacyjne — powiedział Pete.
Na każdym szkicu pod pieczęcią z numerem i podpisem urzędnika z NZ-Z Narbez-
u starannie postawił swoje inicjały.
— Wrócisz do San Francisco — powiedział Lars — i sklecisz model wielocośtam,
potem zaczniesz pracować nad właściwym prototypem...
— Nie ja, tylko moi chłopcy — poprawił go Pete. — Powiem im tylko, co mają robić.
Myślisz, że sam się w tym grzebię? W takich wielocośtam?
— Cholera, Pete, jak to długo może się jeszcze ciągnąć?
— W nieskończoność — odparł bez namysłu Freid z naiwnym optymizmem siód-
moklasisty, lecz w jego głosie czuło się gorycz i rezygnację.
— Dziś rano — powiedział Lars — zanim wszedłem do biura, dopadł mnie jeden
z reporterów telewizyjnych z „Radosnego Włóczęgi”. Oni wierzą. Naprawdę wierzą.
— No to niech sobie wierzą. — Pete gwałtownie machnął tanim cygarem. — Nic nie
rozumiesz? Nawet gdybyś spojrzał temu reporterowi prosto w oczy albo raczej prosto
w kamery, że się tak wyrażę, i powiedziałbyś jasno i wyraźnie coś w rodzaju: „Myślicie,
że robię broń? Sądzicie, że t o właśnie przynoszę z hiperprzestrzeni, z tego nadnatural-
nego głupawego świata?” nikt by ci nie uwierzył.
— Ale ich trzeba chronić — powiedział Lars.
— Przed czym?
— Przed wszystkim. To nasz obowiązek. A oni myślą, że to właśnie robimy.
— Broń nie jest żadną ochroną — rzekł po chwili Pete. — Już nie, od czasu... sam