Każdy jest innym i nikt sobą samym.

Szabo nie wychodził. Zaniepokoiłem się. Gdzie on jest?
Po pięciu minutach pojawił się na schodach wejściowych. Znów dostrzegłem nerwowy tik na jego twarzy. Może był autentyczny.
Ciągle przecierał oczy i drapał się w podbródek. Poprawiał koszulę na piersi. Trzy czy cztery razy przeczesał palcami gęste, czarne włosy.
Czy to był Supermózg? Wydało mi się to niemal niemożliwe. Ale jeśli nie, to co dalej?
Szabo rozejrzał się niespokojnie, ale osłaniał mnie mroczny cień innego budynku. Nie mógł mnie zobaczyć. Czego się bał?
Poszedł z powrotem Rhode Island Avenue. Potem złapał taksówkę.
Chciałem go śledzić, ale miałem coś ważniejszego do zrobienia. Przebiegłem przez ulicę i wszedłem do budynku z piaskowca.
Musiałem sprawdzić, co tam robił tak długo. Doprowadzał mnie do szału. Zaczynałem być taki nerwowy jak on.
Rozdział 111Otworzyłem drzwi małym, bardzo przydatnym wytrychem. Dostałem się do mieszkania Szabo szybciej, niż zdążyłbym powiedzieć „bezprawne wejście”. Nikt nie mógł wiedzieć, że tu byłem.
Chciałem się szybko rozejrzeć i natychmiast wynieść. Wątpiłem, czy znajdę jakiś dowód jego udziału w porwaniu autokaru czy napadach na banki. Ale musiałem zobaczyć, jak mieszka. Wiedzieć o nim więcej niż to, co mówiły raporty lekarzy i pielęgniarzy w szpitalu. Chciałem zrozumieć Supermózga.
Miał kolekcję noży myśliwskich i starej broni: karabiny z czasów wojny domowej, niemieckie lugery, amerykańskie colty. I pamiątki z Wietnamu: ceremonialną szablę i sztandar północnowietnamskiego batalionu K 10. Oraz dużo książek i czasopism: Zło, które czynią ludzie. Zbrodnią i karę, „Magazyn strzelecki”, „Naukowca amerykańskiego”.
Jak dotąd, bez niespodzianek. Poza samym faktem, że miał mieszkanie.
– Jesteś nim, Szabo? – zapytałem na głos. – To ty jesteś Supermózgiem? W co ty, do cholery, grasz, człowieku?
Szybko przeszukałem salon, małą sypialnię i klaustrofobiczną norę, która najwyraźniej służyła jako gabinet do pracy. Tutaj wszystko planujesz, Szabo? Na biurku leżał odręczny list. Musiał go napisać niedawno. Zacząłem czytać:
 
PAN ARTHUR LEE
WŁAŚCICIEL PRALNI
To jest ostrzeżenie i na Pańskim miejscu potraktowałbym je bardzo poważnie. Trzy tygodnie temu zostawiłem u Pana rzeczy do prania chemicznego. Zawsze dołączam ich listę i krótki opis każdego ubrania.
ZOSTAWIAM SOBIE KOPIĘ!
LISTA JEST ZAWSZE PORZĄDNA I DOKŁADNA.
 
Szabo napisał dalej, że części ubrań nie dostał z powrotem. Rozmawiał z kimś w pralni i obiecano mu, że natychmiast je przyślą. Nie przysłali.
 
Schodzę do Pańskich pracowników. Spotykam się z PANEM. I jestem wściekły. PAN też twierdzi, że nie macie moich rzeczy. I jeszcze mnie Pan obraża. Sugeruje Pan, że pewnie ukradł je portier.
Tu nie ma żadnego pieprzonego portiera! Mieszkam w tym samym budynku, co Pan!
 
NIECH PAN PAMIĘTA, ŻE PANA OSTRZEGAŁEM
FREDERIC SZABO
 
Co to jest, do cholery? – zacząłem myśleć gorączkowo po przeczytaniu tego dziwacznego, szalonego listu.
W zamyśleniu pokręciłem głową. Pralnia miała być jego następnym celem? Coś planował przeciwko Lee? Supermózg?
W szufladach małego kredensu znalazłem dalsze listy: do Citibanku, Chase, First Union, Exxona, Kodaka, Bell Atlantic i innych firm.
Usiadłem i zacząłem je przeglądać. Wszędzie pogróżki. Zupełny obłęd. To był właśnie Frederic Szabo, jakiego opisywały szpitalne akta. Paranoik wkurzony na cały świat. Upierdliwy, pięćdziesięciojednoletni typ, którego przez ostatnie dziesięć lat wywalali z każdej pracy.
Miałem coraz więcej wątpliwości co do tego, kim jest Szabo. Przesunąłem palcami po wierzchu wysokiej szafki na akta. Namacałem jakieś papiery. Zdjąłem je.
Plany obrabowanych banków!
I rozkład hotelu Mayflower Renaissance!
– Chryste, to on! – mruknąłem głośno.
Tylko dlaczego trzyma to tutaj?
Nie pamiętam dokładnie, co się potem działo. Dostrzegłem coś kątem oka, może zmianę światła, może jakiś ruch w pokoju?
Odwróciłem się od biurka Szabo. Oczy zrobiły mi się okrągłe – zaskoczył mnie zupełnie. Totalny szok. Miał maskę prezydenta Clintona! Wrzeszczał moje nazwisko!
Rozdział 112– Cross!
Wyciągnąłem ręce, żeby zablokować cios. Zamachnął się nożem myśliwskim pochodzącym zapewne z kolekcji w drugim pokoju. Chwyciłem go za potężne ramię. Jeśli to był Szabo, okazał się o wiele silniejszy i zwinniejszy, niż na to wyglądał w szpitalu.
– Co tu robisz? – wrzasnął. – Jak śmiesz? Kto ci pozwolił ruszać moje rzeczy? To prywatne listy!
Miał głos zupełnego szaleńca.
Obróciłem się na prawej nodze i mocno szarpnąłem rękę z nożem. Ostrze wbiło się w blat biurka. Zamaskowany napastnik zaklął.
Co dalej? Bałem się schylić i wyciągnąć broń z kabury na kostce. Napastnik łatwo wyrwał nóż z drewna. Ostrze zatoczyło niewielki łuk. Przeszło ze świstem obok mojej skroni.
– Zabiję cię, Cross!
Zauważyłem na biurku szklaną piłkę baseballową. Tylko tym mogłem walczyć. Złapałem kulę i zaatakowałem.
Okrągły przycisk do papieru trafił go w bok głowy. Facet zaryczał wściekle jak ranne zwierzę. Zatoczył się do tyłu, ale nie upadł.
Schyliłem się szybko i wyszarpnąłem glocka.
Napastnik znów natarł na mnie z nożem.
– Stój, bo strzelę! – krzyknąłem.
Nie posłuchał. Wrzeszczał coś niezrozumiale. Zamachnął się i przeciął mi prawy nadgarstek. Zabolało jak cholera.
Nacisnąłem spust. Dostał w pierś. I nic! Zachwiał się i natychmiast wyprostował.
– Pieprzę cię, Cross! Jesteś zerem!

Tematy