Każdy jest innym i nikt sobą samym.


Trójkę bohaterów swoich otoczył poeta drobiazgową troskliwością; wywiódł na scenę ich dusze zupełnie nagie, nie ukrył w nich niczego, ukazał w całej pełni smutku, kazał im — zawsze milczącym — w ten dzień, z którego chcą sobie święto uczynić — mówić wiele, choć każde słowo wujaszka Wani wyplute jest z krwią; kazał im powiedzieć o sobie wszystko, aby widz ulitował się nad wujaszkiem Wanią i zapracowaną, brzydką dziewczyną, a nie oburzał się postępowaniem zapracowanego doktora, który w pracy zmarniał i wart jest litości. Litość ta nie poniża bohaterów Czechowa, nie oni jej winni, a życiu obronić się nie mogli. Byli za prości, aby się poznać na podstępie, za dobrzy, aby nie tęsknić, za szlachetni, aby nie wierzyć. Bohaterowie »Wujaszka Wani« są piękni; to nie płaczliwe niedołęgi, lecz smutni ludzie.
Henryk Bernstein»Złodziej«, sztuka w trzech aktach. 
Przez umiejętną wprawę doszedł Henryk Bernstein, bazwarunkowo jeden z najzręczniejszych dziś w teatrze francuskim autor dramatyczny, do tych znakomitych wyników, które mu pozwoliły owładnąć scena do tego stopnia, że się nie da unieść żadnemu porywowi .ubocznemu., który może miałby cechę twórczej szczerości, lecz byłby pośród kulis niezręczny; wobec skonstruowanego pomysłu, rozważonego ze wszystkich stron, wygładzonego z pilnością cyzelatora, zachowuje się Bernstein jak najbardziej wytrawny reżyser, oddalający się co chwila od rampy scenicznej, aby spojrzeć z oddalenia, czy gdzie niema luki lub czy gdzie niema wypukłości. Nieznana jest scenicznemu pisarzowi w stylu Henryka Bernsteina pisarska gorączka, która w zapędzie grzeszy ciężko i skazuje najlepszy często pomysł, doskonałe założenie na zagładę, nie umiejąc opanowaniem scenicznego żywiołu utorować sobie drogi ku widowni, która ma dla wszelkich wybuchów temperamentu sympatyę, lecz, jako żywo, woli czuć podziw dla wirtuozostwa, ponad nieoszlifowane dyamenty przekłada przepysznie szlifowane brylanciki od Fouqueta. To jest ustęp z psychologii amfiteatru, który rzadko kto zdołał przekonać; Izy chyba muszą być naprawdę krwawe.
Henryk Bernstein i jemu podobni, produkujący na paryskim bruku, są wyrazem tej przerafinowanej kultury, która obrała sobie teatr za drogę nie do dusz ludzkich któżby aż tak głęboko sięgał! — lecz do nerwowych centrów; jest to, rzec można, lubieżny proceder przetrawionych, spalonych sił z »barbarzyńskiego* okresu, beznamiętne imitowanie wybuchowego nieokiełznania, pozorowanie niezwykle umiejętne żywiołowych odruchów, wytrawne, do nie—poznania do prawdy podobne przejęcie się bez przejęcia, żonglerskie igranie czemś, co nigdy prawdziwe nie było, a co tak przeraźliwie może uderzyć widza, jak byle która sytuacya u Camila Lemoniera,
Usystemizowanie w tym kierunku twórczości scenicznej, udoskonalanie coraz znakomitsze tej metody, doprowadziło do niebywałej maestryi pisarskiej, którą co dnia można oglądać w kilkudziesięciu teatrach paryskich ku zdumieniu ludzi, przybyłych z daleka, gdzie się jeszcze wierzy w bajki i gdzie maja jeszcze sympatyczną właściwość stwarzania sobie iluzyi scenicznych.
Przeczulenie nerwowe, wykwintne pożądania schyłkowców, wyrosły jednakże ze zdrowego kiedyś podłoża, które pozostało na chwałę literatury; może pozować na Petroniusza Rzymianin, który ma marmury i etruskie wazy. Im dalej ku nam od siedliska pisarskich wirtuozów, grających na nerwach, tem tego mniej, tem więcej za to gorączkowych wysiłków, nieopanowanych i nieujętych, aby stworzyć to silne podłoże, na którem może kiedyś również urodzi się sybarytyzm, który nie wie, co począć ze zbytkiem kultury. Koniec świata jednak nie taki blizki i żaden seismograf w literaturze nie notuje trzęsienia ziemi i wulkanicznych erupcyi… Na razie dziwić się tylko można produktom obcym i trwać spokojnie w jako tako zdrowem »barbarzyństwie«, które niech czyni swoje, zanim pośród kolorowych nuansow zacznie się chylić ku zachodowi i nerwy napinać na lutni.

Tematy