Kiedy wszedÅ‚ do celi – byÅ‚a pusta.
270
Księga jedenasta
I
TRZEWICZEK
Kiedy żebracy osaczyli kościół, Esmeralda spała.
Niebawem wzmagający się wciąż zgiełk wokół katedry i niespokojny bek kózki, która się
wcześniej od niej obudziła, wyrwały ją ze snu. Usiadła na posłaniu, zaczęła nasłuchiwać,
rozejrzała się, po czym, przerażona światłem i hałasem, wybiegła z celi i spojrzała. Widok placu,
potwory kłębiące się w dole, zamieszanie tego nocnego szturmu, wstrętny tłum, skaczący,
niczym chmara żab i na wpół tylko widoczny w ciemności, rechotanie tej ochrypłej ciżby,
nieliczne czerwone pochodnie, które biegały i krzyżowały się nad tym mrokiem, niby błędne
ogniki snujące się po zamglonej powierzchni bagniska, cała ta scena wydała się jej jakąś
tajemniczą bitwą wydaną przez widma sabatu kamiennym potworom kościoła. Dziewczyna, od
dzieciństwa przepojona przesądami cygańskiego plemienia, pomyślała w pierwszej chwili, że
podpatrzyła jakieś nocne dziwadła odprawiające czary. Uciekła więc, przestraszona, i skryła się
w celi, błagając swe legowisko o jakiś mniej koszmarny sen.
Powoli pierwsze opary strachu rozproszyły się; rosnący wciąż hałas i inne znaki, dawane
przez rzeczywistość, sprawiły, że poczuła się osaczona nie przez widma, lecz przez istoty
ludzkie. I wówczas lęk jej przestał wzrastać i inną przybrał postać. Pomyślała, że jest to chyba
bunt pospólstwa, które chce ją wywlec z jej schronienia. Świadomość, że może znowu trzeba
będzie umierać, stracić nadzieję i Febusa, którego wciąż widziała w jakiejś nieokreślonej
przyszłości, własna bezgraniczna słabość, niemożność ucieczki, brak oparcia, opuszczenie,
samotność – wszystkie te myÅ›li, te i tysiÄ…ce innych, przywaliÅ‚y jÄ… swym ciężarem. PadÅ‚a na
kolana, oparła głowę o posłanie, zaplotła dłonie na głowie? wylękła i drżąca. I ta Cyganka,
poganka, czcicielka bałwanów, zaczęła z płaczem błagać o ratunek chrześcijańskiego Boga i
modlić się do Matki Boskiej, która jej dała schronienie w swym przybytku. Bo choćby człowiek
w nic nie wierzyć zdarzają się w życiu chwile, kiedy wyznaje się tę wiarę, której świątynia stoi
najbliżej.
Leżała tak dość długo, więcej drżąc niż modląc się co prawda; dreszczem przejmował ją dech
tego wściekłego motłochu, coraz to bliższy i bliższy; nie rozumiała, co znaczy ta rozpętana burza,
nie wiedziała, co tam knuto, co czyniono, czego żądano, ale przeczuwała straszny koniec.
Wśród tej rozpaczy usłyszała nagle zbliżające się kroki. Odwróciła się. Dwu ludzi weszło do
jej celi, jeden z latarnią w ręku. Krzyknęła słabo.
– Nie bój siÄ™! – rzekÅ‚ gÅ‚os, który wydawaÅ‚ siÄ™ znajomy. – To ja!
– Kto... ja? – zapytaÅ‚a.
– Piotr Gringoire.
To imię dodało jej otuchy. Podniosła oczy i rzeczywiście poznała poetę. Obok niego stała
jakaś postać, czarna, owinięta od stóp do głów płaszczem, dziwnie milcząca.
– O! – rzekÅ‚ Gringoire tonem wymówki – Dżali poznaÅ‚a mnie wczeÅ›niej niż ty!
271
Rzeczywiście, kózka nie czekała, aż się Gringoire przedstawi. Zaledwie wszedł, zaczęła
ocierać się czule o jego kolana, obsypując poetę pieszczotami i białą sierścią, bo właśnie liniała.
Gringoire odwzajemnił się jej pieszczotami.
– Kto jest z tobÄ…? – rzekÅ‚a cicho Cyganka.
– BÄ…dź spokojna – odparÅ‚ Gringoire – to jeden z moich przyjaciół.
I postawiwszy na posadzce latarkę, filozof kucnął i zawołał z entuzjazmem, ściskając Dżali w
ramionach:
– Co to za wdziÄ™czne stworzonko, niewÄ…tpliwie bardziej wyróżniajÄ…ce siÄ™ czystoÅ›ciÄ… niż
wzrostem, ale zmyślne, rozumne i uczone jak gramatyk! Jakże tam, Dżali, czy nie zapomniałaś
jeszcze swoich sztuczek? Jak robi mistrz Charmolue?...
Czarny człowiek nie dał mu dokończyć. Podszedł do Gringoire’a i silnie potrząsnął jego
ramieniem. Gringoire podniósł się.