Pieśń jego maszyn brzmiała jak bardzo niska nuta organów. Wszystkie światła na jachcie były zapalone.
Na rufie, przy burcie, stała piękna para, młody mężczyzna i młoda kobieta w wieczorowych strojach. Kochali się we snach i na jawie. Oni również spędzali swój miesiąc miodowy. Byli to Lance Rumfoord z Newport w stanie Rhode Island i jego młoda żona Cynthia, z domu Landry, dziecięca miłość Johna F. Kennedy'ego, z czasów gdy oboje mieszkali w Hyannis Port w stanie Massachusetts.
Zachodził tu niejaki zbieg okoliczności. Billy Pilgrim będzie później leżał w szpitalu razem ze stryjem Rumfoorda, profesorem Bertramem Copelandem Rumfoordem z Uniwersytetu Harvarda, oficjalnym historykiem Sił Powietrznych USA.
* * *
Kiedy piękna para przepłynęła, Walencja zaczęła wypytywać swojego ofermowatego męża o wojnę. Był to naturalny odruch Ziemianki przywykłej kojarzyć seks i sławę z wojną.
– Czy wspominasz czasem wojnÄ™? – spytaÅ‚a kÅ‚adÄ…c dÅ‚oÅ„ na jego udzie.
– Czasem – odpowiedziaÅ‚ Billy Pilgrim.
* * *
– PatrzÄ™ nieraz na ciebie – mówiÅ‚a Walencja i mam dziwne uczucie, że jesteÅ› peÅ‚en tajemnic.
– Mylisz siÄ™ – powiedziaÅ‚ Billy. ByÅ‚o to oczywiÅ›cie kÅ‚amstwo. Nie wspomniaÅ‚ nikomu o swoich podróżach w czasie, o Tralfamadorii i tak dalej.
– Musisz mieć jakieÅ› tajemnice zwiÄ…zane z wojnÄ…. Albo nie tajemnice, ale rzeczy, o których nie chcesz mówić.
– Ależ nie.
– Jestem dumna, że byÅ‚eÅ› żoÅ‚nierzem. Czy wiesz o tym?
– To dobrze.
– Czy to byÅ‚o straszne?
– Chwilami.
Billy'emu przyszła do głowy dziwaczna myśl, od której aż się wzdrygnął. Pomyślał, że słowa te byłyby znakomitym epitafium dla niego. I dla mnie zresztą też.
– Czy teraz opowiedziaÅ‚byÅ› mi o wojnie, gdybym ciÄ™ poprosiÅ‚a? – spytaÅ‚a Walencja. W maÅ‚ym zagÅ‚Ä™bieniu swego wielkiego ciaÅ‚a zbieraÅ‚a już materiaÅ‚y na przyszÅ‚ego żoÅ‚nierza Zielonych Beretów.
– SÅ‚uchaÅ‚abyÅ› tego jak snu. A sny innych ludzi nie sÄ… zwykle interesujÄ…ce.
– SÅ‚yszaÅ‚am, jak opowiadaÅ‚eÅ› ojcu o niemieckim plutonie egzekucyjnym. Walencja miaÅ‚a na myÅ›li egzekucjÄ™ biednego starego Derby'ego.
– Uhum.
– Czy musieliÅ›cie go pochować sami?
– Tak.
– Czy przed rozstrzelaniem widziaÅ‚ was, jak stoicie z Å‚opatami?
– Tak.
– Czy coÅ› mówiÅ‚?
– Nie.
– BaÅ‚ siÄ™?
– Naszpikowali go Å›rodkami uspokajajÄ…cymi. ByÅ‚ na pół przytomny.
– Czy miaÅ‚ przypiÄ™tÄ… do piersi tarczÄ™ strzelniczÄ…?
– KawaÅ‚ek zwykÅ‚ego papieru – powiedziaÅ‚ Billy. WstaÅ‚ z łóżka, powiedziaÅ‚: “Przepraszam", i oddaliÅ‚ siÄ™ w mrok Å‚azienki, aby oddać mocz. SzukajÄ…c kontaktu poczuÅ‚ szorstkość Å›ciany i uÅ›wiadomiÅ‚ sobie, że cofnÄ…Å‚ siÄ™ z powrotem do roku 1944 i jest znowu w obozowej izbie chorych.
* * *
Świeca w baraku zgasła. Biedny stary Edgar Derby zasnął na sąsiedniej pryczy. Billy wstał i macając po ścianach szukał wyjścia, gdyż strasznie chciało mu się lać.
Wreszcie znalazł drzwi, otworzył je i wytoczył się w obozową noc. Był zamroczony podróżą w czasie oraz morfiną i wpakował się na ogrodzenie z drutu kolczastego, który wbił mu się w ubranie w kilkunastu miejscach. Billy próbował się cofnąć, ale druty trzymały mocno, puścił się więc z nimi w jakieś głupie tany, robiąc krok w lewo, krok w prawo i tak w kółko.
Jakiś Rosjanin, który też wyszedł w noc, żeby się odlać z drugiej strony drutów, zobaczył taniec Billy'ego. Zbliżył się do dziwnego stracha na wróble i przemówił do niego łagodnie, dopytując się, z jakiego kraju pochodzi. Strach na wróble nie zwrócił na niego uwagi i nadal wykonywał swój taniec. Wówczas Rosjanin uwolnił go z kolców i strach na wróble bez słowa podziękowania oddalił się w podrygach.
Rosjanin pomachał mu na pożegnanie, wołając po rosyjsku: “Do widzenia."
* * *
Billy wyjął kuśkę i wśród obozowej nocy długo lal na ziemię. Potem schował ją byle jak z powrotem i stanął przed nowym problemem: Skąd przyszedł i dokąd powinien pójść?
Gdzieś w ciemności rozlegały się rozpaczliwe jęki. Nie mając żadnego innego planu, Billy powlókł się w ich kierunku. Po drodze zastanawiał się, jaka tragedia sprawiła, że tylu ludzi rozpacza w nocy na dworze.
Billy, nie wiedząc o tym, zbliżał się do latryny. Składała się ona z żerdzi i dwunastu kubłów. Z trzech stron osłaniały ją ścianki z kawałków drewna i blachy z puszek po konserwach. Czwarta strona otwierała się na pokrytą czarną papą ścianę baraku, w którym odbyła się uczta.
Billy szedł wzdłuż ścianki, aż dotarł do miejsca, skąd widać było hasło świeżo wypisane na czarnej ścianie. Słowa wymalowano tą samą różową farbą, która ożywiła dekoracje do Kopciuszka. Billy znajdował się w takim stanie, że słowa te jawiły mu się jako zawieszone w powietrzu lub wypisane na przezroczystej kurtynie, którą zdobiły dodatkowo śliczne srebrne kropeczki. Były to oczywiście łebki gwoździ, którymi przybito papę do ściany. Billy nie pojmował, co utrzymuje tę kurtynę w powietrzu, i wytłumaczył sobie, że ta magiczna kurtyna i przesadne objawy rozpaczy są elementami jakiejś nie znanej mu ceremonii religijnej.
Hasło brzmiało:
Pozostaw to miejsce w takim stanie, w jakim je zastałeś.
Billy zajrzał do latryny. To stamtąd dochodziły jęki. Roiło się tam od Amerykanów ze spuszczonymi spodniami. Przyjęcie powitalne wywarło na nich wstrząsające wrażenie. Kubły były przepełnione, inne poprzewracane.
Siedzący najbliżej Billy'ego Amerykanin jęczał, że wysrał już z siebie wszystko oprócz mózgu. Po chwili dodał:
– O, teraz idzie. – MiaÅ‚ na myÅ›li swój mózg.
To był autor tej książki. To byłem ja.
* * *
Billy cofnął się przed tą wizją piekła. Minął trzech Anglików, którzy z należytej odległości obserwowali tę ekskrementalną orgię. Byli sztywni z obrzydzenia.