Zdrożny nie zapomniał jednak sprawdzić, czy
wszyscy przeszli. Taki był zwyczaj. Dla bezpieczeństwa. Nikomu nie wolno by-
ło pozostać w klasie, żeby w razie wsypy odpowiadali wszyscy. Brakowało tylko
Kastora.
— Gdzie Balon? — zapytał Zdrożny.
— Widziałem, jak wchodził do kancelarii — odparł któryś z chłopców.
Zdrożny machnął lekceważąco ręką.
— A więc, panowie, na pozycje!
Obsadziliśmy okna i drzwi. Pierwsze wieści przyszły od strony okna. Bugalski
taszczy przez ulewę rulon chodnika. Ślizga się po rozmokłym dziedzińcu. Leży.
Nie, tylko chodnik rozwinął mu się jak wąż na wietrze. Bugalski walczy z nim
śmiesznie. . . No, nareszcie znikł w bramie.
Teraz wszyscy pobiegliśmy do drzwi i za uchyloną kotarą niecierpliwie cze-
kaliśmy na dalszy rozwój wypadków. . .
Bugalski jest już w korytarzu, stawia chodnik pod ścianą, ociera wąsy z desz-
czu, patrzy przerażony na zegar, szuka dzwonka, ale dzwonka nie ma.
Trącamy się podnieceni łokciami i robimy zakłady, czy Bugalski znajdzie
dzwonek i ile minut nam się jeszcze upiecze. Cielęcki podwinął rękaw i szcze-
rząc zęby liczy czas. . .
— Już pięć minut, panowie.
Na korytarzu pełno jeszcze chłopaków. Bractwo bryka i wrzeszczy. Nikt nie
domyśla się spóźnienia. A tymczasem Bugalski wciąż szuka dzwonka. Wreszcie
krzyczy zdenerwowany:
— Kto zabrał dzwonek?!
Ale nikt na niego nie zwraca uwagi.
— Musiał jakiś Belzebub schować — złości się Bugalski. — Oddajecie, czy
nie, mówię po dobroci!
Zrozpaczony zaczyna kłusować po korytarzu, wydając gniewne pomruki
i przyglądając się spode łba podejrzanym uczniom. Coraz to innego chwyta za
kołnierz i trzęsie nim straszliwie.
— Ty schowałeś!
— Co pan chce ode mnie? — oburza się delikwent.
— Oddaj, Belzebubie, dzwonek!
— Jaki dzwonek, co się panu przyśniło?
Słuchaliśmy tego wszystkiego podnieceni. Granda zaczynała się na całego.
35
Wreszcie z kancelarii wyszedł zaniepokojony dyrektor, wyciągnął zegarek z kieszeni, spojrzał na zegar ścienny i pokręcił głową.
— Panie Bugalski — zwrócił się do woźnego — co się dzieje, dlaczego pan
nie dzwoni?
Bugalski puścił szamocącego się malca i stuknął służbowo kulą, po wojsko-
wemu.
— Schowali dzwonek, towarzyszu dyrektorze.
— Schowali dzwonek? — dyrektor obrócił się do chłopców. — Co to znów
za wybryki? — zapytał surowo.
— Nikt nie schował — rozległy się oburzone głosy — pan woźny sam zgubił
i na nas. . .
Bugalski zatrząsł się z oburzenia.
— Wyszedłem ino na chwilę, chodnik sprzątnąć. . . jak ten deszcz lunął. . .
położyłem dzwonek na oknie. . . wracam, a dzwonka nie ma. . . Pamiętam prze-
cie, że kładłem. . . Schowali, towarzyszu dyrektorze. . . ja ich znam, Belzebubów
ognistych. . . — sapał.
Ale zagłuszono go od razu.
— Nikt nie zabierał. . . pan woźny sam zgubił.
Ktoś przysięgał się nawet, że widział, jak Bugalski wychodził z dzwonkiem.
— Tak. . . tak, z dzwonkiem wybiegł — przyświadczono z różnych miejsc
gorliwie.
Wreszcie skołowany Bugalski stracił głowę. Już sam prawie uwierzył, że wy-
szedł z dzwonkiem, i chciał biec na podwórze szukać, ale dyrektor zatrzymał go
surowo:
— Potem pan poszuka, a teraz proszę ogłosić koniec przerwy.
— Ogłosić — oszołomiony Bugalski spojrzał bezradnie na rozhukanych
chłopców — niby. . . za przeproszeniem, towarzyszu dyrektorze. . . jak mam ogło-
sić?
— Niech Bugalski zatrąbi — zasapał dyrektor zdenerwowany nieporadnością
woźnego — no, niechże Bugalski się ruszy.
Bugalski spojrzał na niego z wyrzutem i pokuśtykał ciężko w tłum chłopców,
chrypiąc:
— Koniec przerwy. . . Do klas. . . do klas!. . .
Ale nikt go nie słuchał, chłopaków opanował jakiś szał. Biegali jak opętani,
wyjąc i wrzeszcząc.
Dyrektor westchnął ciężko i widząc, że nie ma co liczyć na pomoc woźnego,
zabrał się osobiście do przywracania porządku. Po kilku minutach uspokoiło się
wreszcie i korytarz opustoszał.
Zmachany dyrektor wrócił do Bugalskiego.
— To jest niedopuszczalne. . . Bugalski widzi, co się wyrabia. . . Jak Bugalski
mógł zgubić dzwonek?
36
— Schowali — jęknął woźny.
— Bugalski powinien pilnować dzwonka — mówił rozdrażniony dyrektor. —
Bugalski powinien zrozumieć, że bez dzwonka jest jak żołnierz bez broni. Dzwo-
nek jest orężem Bugalskiego.
— Eh, towarzyszu dyrektorze — woźny machnął ręką z goryczą i ciężko po-
wlókł się szukać dzwonka. Po pustym korytarzu przeraźliwie głucho rozlegał się
stukot jego kuli.
Czas było wracać do klasy. Cielęcki spojrzał na zegarek.
— Dwadzieścia minut — oznajmił triumfalnie — wygrałem zakład.
Ale nikt się nie uśmiechnął. Nachmurzeni chłopcy cichaczem przemykali się
do klasy.
Przez chwilę stałem nieruchomo. Wciąż jeszcze miałem w uszach ten głuchy
stukot drewnianej nogi.
— No, Rzeczoznawca, idziesz, bo zamykamy — usłyszałem głos Zdrożnego.
Wzdrygnąłem się i ciężkim krokiem ruszyłem do okienka.
*
*
*
W klasie zastaliśmy już panią Stefanowiczową. Staruszka dreptała bezradnie.
Wywróciliśmy jej cały plan lekcji.
— To teraz się przychodzi? — pokręciła siwą głową.