Każdy jest innym i nikt sobą samym.

Był
to jakby postój w powietrzu przed dalszą podróżą bez końca.
Niewątpliwie inżynier zapragnął pokazać Paryżanom meteor, którego astro-
nomowie nie przewidzieli. Włączono światła „Albatrosa”. Dwa świecące snopy przesunęły się po placach, skwerach, ogrodach, pałacach, spadły na sześćdziesiąt tysięcy domów, przerzucając olbrzymie pióropusze światła z jednej strony horyzontu na drugą.
Tym razem „Albatros” został z pewnością zauważony — nie tylko zresztą
widziano go, ale i słyszano, gdyż Tom Turner, przytykając do ust swą trąbkę, posłał nad miasto donośną fanfarę. W tejże chwili Uncle Prudent, przechylając się nad relingiem, rozwarł dłoń i wypuścił tabakierkę. . .
Niemal równocześnie „Albatros” gwałtownie się wzniósł.
84
A wtedy aż do wyżyn paryskiego nieba dotarły nie kończące się okrzyki gęstego jeszcze na bulwarach tłumu — okrzyki osłupienia skierowane do kapryśnego meteoru.
Nagle latarnie statku powietrznego zgasły, wokół zapadł mrok, a razem z nim cisza, i z prędkością dwustu kilometrów na godzinę ruszono w dalszą drogę.
Stolica Francji pozostała w tyle.
O czwartej nad ranem „Albatros” miał już za sobą przebyte na ukos całe terytorium Francji. Następnie, by nie tracić czasu na przelot przez Pireneje czy Alpy, prześliznął się nad Prowansją aż do przylądka Antibes. O dziewiątej mieszkańcy Stolicy Apostolskiej zebrani na Placu Świętego Piotra w Rzymie osłupieli, widząc go nad Wiecznym Miastem. Dwie godziny później, przeleciawszy nad Zatoką Ne-apolitańską, przez chwilę kołysał się pośród ciemnych kłębów dymu Wezuwiusza.
A kiedy, lecąc na ukos, przeciął Morze Śródziemne, jego obecność zasygnalizo-wali o godzinie pierwszej po południu obserwatorzy w La Goulette na wybrzeżu tunezyjskim.
Po Ameryce — Azja! Po Azji — Europa! A więc ponad trzydzieści tysięcy
kilometrów, które niezwykła maszyna przebyła w niespełna dwadzieścia trzy dni!
A teraz oto „Albatros” wkracza nad znane i nie znane regiony ziemi afrykań-
skiej!
Chciałbyś może dowiedzieć się, Czytelniku, co się stało ze słynną tabakierką po wyrzuceniu jej z pokładu „Albatrosa”?
Tabakierka spadła na ulicę Rivoli przed domem numer 210 w chwili, gdy ulica ta była pusta. Nazajutrz podniosła ją uczciwa zamiataczka i zaniosła do prefektury policji.
Uznano ją tam najpierw za ładunek wybuchowy — rozwiązano, odwinięto
i otwarto z największą ostrożnością.
Nagle rozległo się coś w rodzaju eksplozji. . . Było to kichnięcie, którego nie mógł powstrzymać szef służby bezpieczeństwa.
Dokument został wtedy wyjęty z tabakierki i ku ogólnemu zaskoczeniu, prze-
czytano co następuje:
„Uncle Prudent i Phil Evans, prezes i sekretarz Weldon-Institute
w Filadelfii, porwani, przebywają na statku powietrznym „Albatros”
inżyniera Robura.
Powiadomić przyjaciół i znajomych.
U.P i P.E.”
Było to wytłumaczenie niewytłumaczalnego dotąd dla mieszkańców obu
światów zjawiska. Było to przywrócenie spokoju naukowcom z licznych obser-
watoriów rozrzuconych po powierzchni kuli ziemskiej.
85
Rozdział dwunasty
w którym inżynier postępuje tak,
jak gdyby chciał zdobyć jedn ˛
a z nagród Montyona.
Na tym etapie podróży „Albatrosa” z pewnością możemy zadać sobie nastę-
pujące pytania:
Kim jest ten Robur, o którym dotychczas dowiedzieliśmy się tylko, jak się
nazywa? Czy życie swoje spędza w powietrzu? Czy jego pojazd nigdy nie ląduje?
Czy nie ma gdzieś schronienia w jakimś niedostępnym miejscu, dokąd udaje się jeśli nie dla odpoczynku, to przynajmniej w celu uzupełnienia zapasów? Dziwne by się wydało, gdyby było inaczej. Nawet najbardziej wytrzymałe istoty latające zawsze mają gdzieś schronienie lub gniazdo.
Poza tym, jakie plany ma inżynier w stosunku do swych kłopotliwych więź-
niów? Czy zamierza trzymać ich w swej mocy, skazując na dożywotnie latanie?
Czy też, aby przekonać ich wbrew woli, chce przelecieć z nimi nad Afryką, Ameryką Południową, Australazją, Oceanem Indyjskim, Atlantykiem, Pacyfikiem,
a potem zwrócić im wolność, mówiąc:
— Teraz, panowie, mam nadzieję, że okażecie się mniejszymi niedowiarkami
względem „cięższego od powietrza”!
Nie znamy jeszcze odpowiedzi na te pytania. To tajemnica przyszłości. Moż-
liwe, że pewnego dnia zostanie odsłonięta!
W każdym razie ptaszek Robur nie próbował szukać sobie gniazda na północy
Afryki. Zapragnął spędzić koniec tego dnia nad protektoratem Tunisu, zależnie od chęci lecąc lub szybując od przylądka Addar aż do Kartaginy. Nieco później przesunął się do wnętrza kontynentu i poleciał nad uroczą doliną Medżerdy, wzdłuż jej żółtawych wód zagubionych między zaroślami kaktusów i oleandrów. Wtedy też rozgonił chmary papużek, które usadowiwszy się na drutach telegraficznych, zdawały się czekać na nadawane depesze, by je unieść na swych skrzydłach.
Gdy nadeszła noc, „Albatros” kołysał się nad górami Krumirii, i jeśli był tam 86
jeszcze jakiś Krumir, nie omieszkał upaść twarzą do ziemi i wzywać Allaha na widok tego gigantycznego orła.
Nazajutrz rano ukazało się Bonę 48 i urocze wzgórza w okolicach miasta; pojawiło się będące miniaturką Algieru Philippeville 49, z nowoczesnymi nabrzeżami sklepionymi łukowo, ze ślicznymi winnicami, których zielone krzewy winorośli zarastają wszystkie pola przypominając wycinek regionu Bordeaux lub ziemi bur-gundzkiej.
Ta pięćsetkilometrowa przejażdżka nad Wielką i Małą Kabylią zakończyła się koło południa nad kasbą 50 w Algierze. Cóż za widowisko dla pasażerów statku powietrznego! Otwarta reda między przylądkami Matifou i Pescade, wybrzeże ozdobione pałacami, grobowcami świętych muzułmańskich, willami, dziwaczne
doliny przyodziane w płaszcze winnic, Morze Śródziemne, tak niebieskie, usiane statkami transatlantyckimi o wyglądzie łódek parowych! I tak było aż do ma-lowniczego Oranu, którego mieszkańcy, zasiedziawszy się w ogrodach cytadeli, mogli ujrzeć „Albatrosa” zlewającego się z pierwszymi gwiazdami wieczoru.