Rosjanie cofali się w największym porządku, nie zostawiając za sobą nic:
ani ludzi, ani wozów, ani nawet odzieży. Zmarli grzebani byli niezwłocznie, mimo pośpiechu, gdyż lud rosyjski
otacza nieboszczyków najgłębszą czcią i posza-
nowaniem.
Ujrzawszy w oddali Możajsk, Murat sądził, iż miasto
jest już w jego mocy, zaprosił tam nawet cesarza na
nocleg. Lecz tylne straże rosyjskie najniespodziewaniej rozÅ‚ożyÅ‚y siÄ™ pod murami miasta, poza którym — na
dość znacznej wyniosÅ‚oÅ›ci — widniaÅ‚a reszta armii ro-
syjskiej. Kutuzow osłaniał tym sposobem drogę do Mos-
kwy i drogę do Kaługi.
Zachowanie się Rosjan dumne było i wyzywające, jak
w przededniu bitwy. Z wrodzoną mu gwałtownością
Murat rozpoczÄ…Å‚ akcjÄ™ natychmiast.
Niebawem jednak poniósł nową, a dotkliwą stratę:
podczas rekonesansu lewego skrzydła nieprzyjacielskie-
go raniony został nieodstępny i długoletni towarzysz
króla, generał Belliard. Istotnie, z tej strony pozycja rosyjska mniej była obronna, łatwiejsza do zdobycia, lecz Murat atakował jeno zapalczywie front nieprzyjacielski, na nic więcej nie zwracając uwagi.
Co się zaś tyczy cesarza, to przybył on pod Możajsk
dopiero w nocy, wiodąc za sobą nieliczne szeregi. Był
jeszcze bardzo chory i osłabiony, w takiej pogrążony zadumie, że zdawał się nie widzieć i nie słyszeć nic: ni jęków, ni wrzawy, ni dolatujących aż do niego pocisków.
Zatrzymano go, ukazując mu tylną straż nieprzyjacielską, która broniła dostępu do miasta, a nieco dalej migotliwy blask ognisk pięćdziesięciotysięcznej armii. Stanowisko zajęte przez nieprzyjaciela potwierdzało raz jeszcze
niedostateczność odniesionego zwycięstwa oraz ufność,
jaką Rosjanie we własne pokładali siły. Lecz cesarz
spoglądał na wszystko jakimś tępym, przygasłym
wzrokiem; obojętnie wysłuchał raportów, żadnej nie
dajÄ…c dyrektywy, i cofnÄ…Å‚ siÄ™ na nocleg do pobliskiej
wioski, leżącej w promieniu strzałów nieprzyjacielskich.
Zmogła go rosyjska jesień. Gdyby nie ona, może na
polu bitwy pod Moskwą zawładnęlibyśmy całym tym
państwem, jej przedwczesna srogość przyszła w pomoc
Rosjanom. Objawiła się już 6 września, w przeddzień
wielkiej bitwy. Zerwał się groźny huragan, który na
wskroÅ› przeniknÄ…Å‚ Napoleona. W noc przed decydujÄ…cÄ…
rozprawą trawiła go silna gorączka, mącąc spokój ducha i umysłu, i dlatego tak był wycieńczony podczas walki.
Cierpienie to, w połączeniu z innym, jeszcze okrutniejszym, pętało jego ruchy i przez najbliższych pięć dni
trzymało w okowach jego geniusz; te okoliczności
ocaliły Kutuzowa od zupełnej klęski pod Borodino i dały mu czas na zebranie resztek armii i uchronienie ich przed naszym pościgiem.
Rankiem 9 września dzienny brzask szeroko oświetlił
rozwarte bramy Możajska; nieco poza miastem tylne
straże nieprzyjacielskie strzegły jeszcze wzgórz, które zajmowała poprzedniego dnia armia Kutuzowa. Wojska
nasze wtargnęły do miasta. Niektóre pułki natychmiast
ruszyły w dalszą drogę śladami Rosjan, inne zaś szukały wytchnienia i strawy, pilnie przetrząsając strychy i piw-nice. Ale miasto opustoszałe było, z wszelkich ogołocone zapasów. Po domach walały się jeno trupy, które wy-rzucano oknami, aby zapewnić sobie przynajmniej dach
nad gÅ‚owÄ… — i konajÄ…cy, których w jednym gromadzono
miejscu.
Rannych było tylu, że Rosjanie nie śmieli podpalić
miasta. Lecz ta ich ludzkość nie ostała się na widok
pierwszych szeregów francuskich; huknęły strzały, po-
sypały się bomby i kartacze, niecąc pożar wśród drew-
nianych przeważnie domostw i zabudowań.
Znaczna liczba rannych zginęła w płomieniach.
Podczas gdy usiłowano opanować rozszalały żywioł,
pięćdziesięciu woltyżerów z 33 pułku jęło piąć się pod górę stokiem wyniosłości, zajętej jeszcze przez jazdę i artylerię nieprzyjacielską. Armia francuska spoglądała ze zdumieniem spod murów Możajska na tę garstkę
śmiałków, którzy na tym odsłoniętym stoku porywali się na kilkutysięczną konnicę rosyjską. Jakoż ziściły się
wkrótce obawy nasze! Parę szwadronów nieprzyjaciels-
kich otoczyło zewsząd woltyżerów, a jakkolwiek spraw-
ny i wyćwiczony był to żołnierz, z wojną obyty, jakkolwiek w mgnieniu oka uszykowali się w czworobok og-
niem ziejÄ…cy, bagnetami najeżony — byÅ‚o ich tak maÅ‚o
wpośród tak rozległej równiny i tak wielkiej liczby ludzi i koni, że niebawem znikli zupełnie z oczu.
Okrzyk bólu i zgrozy wyrwał się ze wszystkich piersi!
Oficerowie i żołnierze chciwie śledzili każde poruszenie nieprzyjaciela, starając się odgadnąć, jaki będzie los nieszczęsnych kamratów. Jedni przeklinali odległość
dzielącą ich od pola walki i bieżyć chcieli z odsieczą, inni nabijali machinalnie broń lub wysuwali bagnety,
groźnym wzrokiem w dalekiego godząc wroga, inni
wreszcie — niepomni odlegÅ‚oÅ›ci — gÅ‚oÅ›no udzielali rad
i dodawali otuchy. Wszystkie źrenice bądź to gorzały
gorączkowym blaskiem, bądź też mętniały i gasły jak
oczy konajÄ…cych.
Smugi dymu unoszące się ponad skłębionym tłumem
walczących przedłużyły chwile bolesnej trwogi i niepo-
koju. Rozległy się głosy, że nasi strzelają, że bronią się jeszcze mimo wściekłego naporu tylekroć liczniejszych
wrogów. Istotnie, w owym momencie z ręki komendanta
woltyżerów padł dowódca jednego ze szwadronów
rosyjskich. Strzał był odpowiedzią na wezwanie do pod-
dania się. Upłynęło jeszcze kilka minut i przeciągły