Każdy jest innym i nikt sobą samym.

Poczuł, że ręce drżą mu coraz bardziej.
87
— Chodzimy za nim już długo — podjął Zaan. — Ale ojciec zawsze dotąd ukrywał
jego grabieże.
— P... Panie...
— Milcz. Wiemy, że przyjdzie tu dzisiaj zbójectwo czynić. W karczmie nasz sługa
się dowiedział.
Keel zgiął się w ukłonie.
— Panie — zaryzykował. — Złapiemy go. Będziesz go miał, panie.
— A wtedy twoja głowa potoczy się po tych schodach — Zaan wskazał stopnie pro-
wadzące do kantoru. — Będzie twoje słowo przeciwko słowu samego... — znowu urwał
znacząco.
— Bogowie! — Keel w jednej chwili zrozumiał, że tamten ma rację. — Co czynić,
panie?
— Dasz mu cały utarg. Bez słowa! I ani się waż alarmować straże. Wiesz komu one
służą?
— Tak, panie!
— No! A my młokosa złapiemy z łupem przy bramie. Teraz się nie wywinie.
— Tak, panie.
— Dobrze mnie zrozumiałeś? — upewnił się Zaan.
— T... tak, panie.
— We wszystkim mnie zrozumiałeś?
— T... t... tak, panie. Ja...
— No to bywaj — czarny płaszcz załopotał, kiedy obcy odwracał się ku drzwiom.
Keel nawet nie śmiał podnieść oczu. Wiedział, że próżno od Zakonu wyglądać nagrody.
Ale każde wygodzenie jego sługom, to przynajmniej brak kary. Śmiertelnej kary.
Kiedy w dwie modlitwy później młody rycerz, wymachując mieczem wkroczył do
jego składu, kupiec posłusznie oddał mu cały utarg. Próżno jednak czekał na sługi Za-
konu, żeby odzyskać stracone pieniądze. Nie wiedział, że w tym czasie Sirius i Zaan li-
czyli je w przydrożnych zaroślach.
R 
Drzewa nagle przerzedziły się i Meredith wyszedł z lasu wprost pod palące, po-
łudniowe słońce. Miał wrażenie, że wszystkie wydarzenia poprzedniego wie-
czoru, ta dziwna wieś, wizyta Boga, znaki i błyski, których doznał, były snem
tylko, czymś co nie miało prawa się zdarzyć. Nasunął na głowę kaptur, żeby choć tro-
chę osłonić twarz przed słońcem. Zwolnił trochę, żeby wyrównać oddech i nagle od-
krył, że ktoś za nim idzie. A nawet nie za nim. Kilkanaście kroków z tyłu, obok drogi,
wprost przez pole, na którym kiełkowało zboże szedł wiejski chłopak z długim, prze-
rzuconym przez ramię kijem, na końcu którego wisiał mały tobołek zrobiony z szarej
chusty. Chłopak uśmiechnął się do niego. Musiał podążać za czarownikiem od samego
rana, ale w lesie nie sposób było go zauważyć.
— Witajcie panie — chłopak krzyknął wesoło.
Meredith odwrócił się bez słowa.
— Panie — chłopak nie ustawał w próbach nawiązania rozmowy. — A nie nuży się
wam tak iść samemu?
— Zupełnie.
— Juści — chłopak zręcznie przeskoczył krzaki dzielące pole od drogi i szedł teraz
tuż za czarownikiem. — Pewnie się nuży, tylko powiedzieć nie chcecie.
Meredith zasapał się nieco, wchodząc na szczyt łagodnego wzgórza. Droga dalej
prowadziła w dół, aż do roziskrzonej słońcem powierzchni ogromnego jeziora. Na jego
skraju, tam gdzie rozchodziły się pola, widać było małą wieś, na poły rolniczą, na poły
— sądząc po rozwieszonych sieciach — rybacką.
— A ze mną to będzie wesoło — w głosie chłopca nie czuć było najmniejszego śla-
du zadyszki. — I zawszeć raźniej niż samemu.
Meredith szedł w milczeniu, nie chcąc nawiązywać rozmowy.
— A wiecie panie, co chroni chałupę przed ogniem?
89
— Co? — Meredith dał się jednak sprowokować.
— Dym.
— Co?
— Ano. Bo jak dym uchodzi z chałupy, to chałupa się pali — chłopak roześmiał się
na cały głos. Po chwili jednak, widząc brak jakiejkolwiek reakcji, dodał: — A jak dym
nie uchodzi, to się nie pali. Znaczy dym chroni przed ogniem.
— Pojąłem krotochwilę za pierwszym razem — mruknął Meredith — nie trzeba
tłumaczyć.
— Ja tylko tak — chłopak zafrasował się, ale już po chwili chwycił swój kij w zęby,
kucnął, gibnął się i zaczął iść na rękach. Trzeba przyznać, że szło mu to bardzo spraw-
nie. Prawie że dorównywał kroku czarownikowi. Widząc jednak brak zainteresowania,
powrócił do normalnej pozycji. — Nie rozśmieszyłem was, panie? — był wyraźnie za-
wiedziony.
— Jak widać.
— Szkoda. Ale pokażę wam lepszą sztuczkę. W tej wsi, do której zmierzamy...
— My? — przerwał mu czarownik.
— No... Wy panie i ja — chłopak nie dał się zbić z pantałyku — to udawajmy, że
mnie nie ma, co?
— Niczego nie będę udawał.
— To nic. Ja będę udawał, że mnie nie ma, co?
— A może dasz mi spokój?
— Juści, mogę dać, ale... Ja tą wieś znam — chłopak machnął lekceważąco ręką.
— Ona zupełnie nie jest wesoła. Chłopi są głupi i za dużo śnią, panie.
Meredith chciał spytać czy on sam, jako chłop, nie jest przypadkiem równie głupi,
ale powstrzymał się, słysząc uwagę o snach. Rzadko spotykał się z taką odwagą, kiedy

Tematy