Każdy jest innym i nikt sobą samym.

A Maćko, zamiast sprzeciwiać się,
kiwał głową, przyświadczał – ale tymczasem posyłał po Jagienkę, za której przyjazdem top-
niały zaraz w Zbyszku myśli o nowych wyprawach wojennych, tak jak topnieją śniegi, gdy je
wiosenne słońce przygrzeje.
Ona zaś przyjeżdżała skwapliwie i na wezwanie, i z własnej woli – gdyż pokochała
Zbyszka ze wszystkich sił duszy i serca. Za czasów swego pobytu na dworze biskupim i ksią-
żęcym w Płocku widywała rycerzy równie pięknych, równie sławnych z siły i męstwa, którzy
nieraz klękali przed nią ślubując jej wierność do zgonu, ale ten był jej wybrany, tego ukochała
w zaraniu lat pierwszą miłością, a nieszczęścia, przez jakie przeszedł, wzmogły tylko jej ko-
chanie do tego stopnia, że był jej milszym i stokroć droższym nie tylko od wszystkich ryce-
rzy, ale i od wszystkich książąt ziemi. Teraz, gdy przychodząc do zdrowia stawał się z dnia na
dzień cudniejszy, miłość jej zmieniła się niemal w zapamiętanie i przesłoniła jej cały świat.
Nie przyznawała się jednak do niej nawet sama przed sobą, a przed Zbyszkiem taiła ją jak
najstaranniej z obawy, aby nią znowu nie wzgardził. Nawet z Maćkiem, o ile dawniej skora
była do zwierzeń, o tyle teraz stała się ostrożna i milcząca. Mogła ją tylko zdradzić troskli-
wość, jaką okazywała w pielęgnowaniu Zbyszka, ale i tej troskliwości starała się inne nadać
pozory – i w tym celu tak pewnego razu ozwała się przebiegle do Zbyszka!
– Bo, że cię tam trochę doglądam, to jeno z przychylności dla Maćka, a tyś zaraz co pomy-
ślał? powiadaj!
I niby poprawiając włosy na czole przysłoniła twarz dłonią i poczęła pilnie patrzeć na nie-
go przez palce, on zaś zaskoczony niespodzianym pytaniem, zaczerwienił się jak panna i do-
piero po niejakim czasie odrzekł!
– Nicem nie pomyślał. Tyś teraz inna.
Nastała znów chwila milczenia.
– Inna? – zapytała wreszcie dziewczyna jakimś cichym i miękkim głosem. – No! pewnie,
że inna. Ale żebym cię już tak całkiem miała nie cierpieć, to tego też Boże nie daj!
– Bóg ci zapłać i za to – odrzekł Zbyszko.
I odtąd bywało im z sobą dobrze, tylko jakoś niezręcznie i niesporo. Nieraz mogło się
zdawać, że oboje o czym innym mówią, a o czym innym myślą. Zapadało między nimi częste
milczenie. Zbyszko wylegując się wciąż w łożu wodził wedle słów Maćka za nią oczyma,
gdziekolwiek się ruszyła, albowiem, chwilami zwłaszcza, wydawała mu się tak cudna, że się
jej napatrzyć nie mógł. Bywało także, że spojrzenia ich spotykały się nagle, a wówczas pło-
niły im się twarze i wypukła pierś dziewczyny poruszała się śpiesznych oddechem, i serce jej
było jakby w oczekiwaniu, czy czegoś nie usłyszy, od czego stopnieje i rozpłynie się w niej
dusza. Ale Zbyszko milczał, albowiem tracił do niej dawną śmiałość i bał się ją spłoszyć nie-
bacznym słowem, i wbrew temu, co widziały jego oczy, sam w siebie wmawiał, że ona mu
tylko siostrzaną przychylność gwoli Maćkowej przyjaźni okazuje.
I raz począł mówić o tym z Maćkiem. Starał się mówić niby spokojnie, a nawet obojętnie,
i ani się spostrzegł, jak słowa jego stawały się coraz podobniejsze do skargi przez pół gorz-
kiej, przez pół smutnej. Maćko zaś wysłuchał cierpliwie wszystkiego, a w końcu rzekł tylko
jedno jedyne słowo:
– Głupiś!
I wyszedł z izby.
Ale na oborze począł zacierać ręce i klepać się z wielkiej radości po udach.
„Ha! – mówił sobie – wtedy, kiedy ci tanio mogła przyjść, toć i patrzeć na nią nie chciał,
najedzże się teraz strachu, kiedyś głupi. Ja będę kasztel stawiał, a ty się przez ten czas oblizuj.
Nic ci nie rzekę i bielma z oczu nie zdejmę, choćbyś rżał głośniej od wszystkich koni w Bog-
207
dańcu. Gdzie wióry na zarzewiu leżą, tam i tak prędzej czy później płomię buchnie, ale ja ci
nie będę na zarzewie dmuchał, bo tak myślę, że i nie trzeba.”
I nie tylko nie dmuchał, ale się nawet Zbyszkowi sprzeciwiał i drażnił go jako stary prze-
chera, który rad igra z niedoświaczonym młodzieńcem. Więc razu pewnego, gdy Zbyszko
znów mu powtórzył, że chyba na jaką daleką wyprawę pójdzie, aby się nieznośnego żywota
pozbyć, rzekł mu:
– Pókiś goło miał pod nosem, tom tobą rządził, ale teraz – twoja wola. Chcesz-li koniecz-
nie swojemu jeno rozumowi dufać i iść – to idź.
A Zbyszko aż zerwał się ze zdziwienia i siadł na łożu.
– Jak to? To już się nawet i temu nie przeciwicie?
– Co mam się przeciwiać? Żal mi tylko okrutnie rodu, który by razem z tobą zaginął, ale i
na to może znajdzie się rada.