Ktoś stał w głębokim cieniu od strony werandy i przyglądał mu się. Nie, nie było tam nikogo. Tylko malarze pracowali przy metalowych elementach domu. Po usunięciu starej moskitiery i prowizorycznych rusztowań, ganek wyglądał bardzo okazale. Stanowił pomost między długim, podwójnym salonem i pięknym trawnikiem.
Tutaj się pobierzemy, pomyślał rozmarzony. Jakby w odpowiedzi wielki mirt ugiął się łagodnie pod naporem bryzy i zaczął tańczyć w takt delikatnych podmuchów, a jego jasne, różowe kwiaty poruszały się z wdziękiem na tle błękitu nieba.
* * *
Kiedy wrócił tego popołudnia do hotelu, czekała tam na niego koperta zostawiona przez Aarona. Rozerwał ją, zanim dotarł do swego apartamentu. Jednak zawartość wyjął dopiero wtedy, gdy zatrzasnął za sobą drzwi pokoju, odgradzając się od świata. Wewnątrz była lśniąca, kolorowa fotografia obrazu.
Z ciemnego, gęstego tła, po którym Michael rozpoznał rękę Rembrandta, spoglądała na niego piękna, ciemnowłosa kobieta – żywa, uśmiechająca się tym samym uśmiechem, który widział tylko na wargach Rowan. Szmaragd Mayfairów lśnił w mistrzowskim półcieniu. Iluzja była tak boleśnie doskonała, że papier odbitki mógłby rozpłynąć się i pozostawić postać tej kobiety unoszącą się w powietrzu, pajęczo ulotną jak duch.
Czy była to Debora, kobieta, którą ujrzał kiedyś w swych wizjach? Nie wiedział. Wstrząs rozpoznania nie nadchodził, mimo że długo wpatrywał się w portret.
Ściągnął rękawiczki i dotknął zdjęcia, ale nie uzyskał niczego, poza irytująco bezsensownymi obrazami przypadkowych osób, przez których ręce przeszła fotografia. Usiadł na kanapie, trzymając zdjęcie. Miał pewność, że gdyby dotknął samego obrazu, skutek byłby podobny.
– Czego ode mnie chcesz? – wyszeptał.
Spoza niewinności i czaru ciemnowłosa dziewczyna uśmiechała się do niego. Nieznajoma. Zatrzymana na zawsze w swojej krótkiej i pełnej dramatu dziewczęcości. Początkująca czarownica i nic więcej.
Ale ktoś przesłał mu informację tego popołudnia, kiedy ręka Beatrice dotknęła jego dłoni! Ktoś użył tej mocy w jakimś celu. A może był to po prostu jego głos wewnętrzny?
Odłożył rękawiczki, przyzwyczaił się to robić w dniach samotności. Wyjął pióro z notesem i zaczął pisać. „Tak, myślę, że była to mała próbka konstruktywnego użycia mocy. Wizje utworzyły wiadomość. Nie jestem pewien, czy coś takiego zdarzyło mi się już wcześniej, nawet tego dnia, kiedy dotykałem słojów. Wtedy Lasher zwracał się do mnie bezpośrednio, ale wszystko się na siebie nakładało: obrazy i wiadomości. To było trochę co innego”.
A gdyby tak dziś wieczór dotknąć ręki Ryana przy stole na obiedzie w Sali Karaibskiej? Co wtedy powiedziałby mu głos wewnętrzny? Zdał sobie sprawę, iż po raz pierwszy pragnie użyć swojej mocy. Zapewne dlatego, że nieoczekiwany eksperyment z Beatrice poszedł tak dobrze.
Lubił ją zawsze, być może więc zobaczył to, co chciał zobaczyć. Zwykłą ludzką istotę, część tej falującej rzeczywistości, która tyle znaczyła dla niego i dla Rowan.
– Ożenię się pierwszego listopada. Boże, muszę zadzwonić do ciotki Viv! Byłaby rozczarowana, gdybym jej nie zawiadomił.
Podłożył fotografię na stoliku przy łóżku Rowan, aby ją obejrzała.
Znalazł tam piękny biały kwiat, który przypominał dobrze znane lilie, ale wyglądał jakoś inaczej. Podniósł go i badał, próbując uzmysłowić sobie, co w nim jest dziwnego, aż stwierdził, że roślina była dużo większa niż te, które dotąd widywał, a jej płatki wydawały się niezwykle delikatne.
Piękna. Musiała ją tu położyć Rowan. Wszedł do łazienki, napełnił wazon wodą, włożył do niego kwiat i odstawił na stolik.
* * *
W trakcie obiadu zapomniał o planie dotknięcia ręki Ryana. Przypomniał sobie o tym dopiero na górze, siedząc nad książką. Był zadowolony, że nie zrealizował swojego zamiaru. Obiad był taki udany, opowiadali z młodym Pierce’em stare, nowoorleańskie legendy. Michael pamiętał ich sporo, Rowan słyszała je po raz pierwszy. Potem Pierce, odgrywając zabawne scenki, opowiadał rozmaite anegdoty o kuzynach, wszystko to było lekkie i czarujące. Ale matka Pierce’a, Gifford – piękna, wypielęgnowana brunetka, również Mayfair z domu – przyglądała się Michaelowi i Rowan z obawą, przez cały wieczór prawie w ogóle się nie odzywając.
Obiad w Sali Karaibskiej był oczywiście jeszcze jednym z tych momentów, którymi cieszył się w duchu, znajdując w nich radość powrotu do marzeń z czasów dzieciństwa. Przypominał sobie, jak był tu z matką jako chłopiec, gdy ciotka Viv przyjechała w odwiedziny i po raz pierwszy w życiu jadł obiad w prawdziwej restauracji, w tej samej sali.
I pomyśleć, że spotka się tu z ciotką przed końcem następnego tygodnia. Zaproszenie na ślub wprawiło ją w lekkie zakłopotanie, ale obiecała, że przyjedzie. Dzięki Bogu!
Postanowił ulokować ją w luksusowej części miasta, przy Alei świętego Karola, w jednym z tych nowych domów z pięknymi mansardowymi dachami i francuskimi oknami. Coś w sam raz na okres karnawału – można z własnego balkonu obserwować paradę. W gruncie rzeczy teraz był w stanie spełnić jej wszystkie zachcianki. Mogłaby wziąć taksówkę, dokądkolwiek by zechciała. Kiedy tu przyjedzie, będzie musiał jej bardzo delikatnie dać do zrozumienia, że na stałe osiądzie w Nowym Orleanie, że nie zamierza wracać do Kalifornii, a dom przy ulicy Wolności nie jest już jego domem i nigdy nie będzie.