Ona nie mogła. Leżała z otwartymi oczami i wiedziała już, co musi zrobić. Bała się, bała strasznie, ale była zdecydowana.
Postanowiła uwolnić Ilarę. Sama. Chciała zakończyć wszystko takim właśnie wzniosłym gestem, rzucić w ramiona Baylaya tę jego ukochaną i odejść... Odejść...
Lekkim, śmigłym krokiem pożerała przestrzeń. Sajdak z łukiem rytmicznie obijał się o biodro. Równy, głęboki oddech szeroko płynął przez ciemność.
Wiedziała, w którą stronę biec. Instynktownie wybierała drogę, łatwo stawiała długie kroki na otwartej, pustej równinie. Noc była jasna, wielki, biały księżyc zalewał kraj bladą poświatą. Nie wiadomo skąd wydobyte cienie składały się w fantastyczne wzory. Jako Armektanka potrafiłaby odczytać z nich przyszłość, ale - nie chciała. Obawiała się jej.
Biegła.
Nogi niosły ją lekko i równo, stopy zdawały się ledwie muskać ziemię. Biegła jak zjawa, jak lekki, niesłyszalny wietrzyk.
Wreszcie ujrzała ruiny zamku Brula. Wyrównywała oddech, pilnie wsłuchując się w ciemność...
Czarniejsza od nocy bryła zburzonego zamku piętrzyła się przed nią jak wielka, złowroga góra. Było cicho, zupełnie cicho. Lecz w tej ciszy obalone baszty i ranne śmiertelnie mury zdawały się jęczeć bezgłośnie. Pokonane, zmiażdżone, były tym groźniejsze, że - martwe. Rozkładający się trup potężnej budowli był wstrętny i obrzydliwy, a nade wszystko - straszny. Nie wiedziała, czemu ale cisza rozwalonego zamczyska nie była do końca ciszą, a martwota - martwotą. Zamek ... wciąż jeszcze konał...
Zdjęła z ramienia sajdak i wyjęła zeń łuk. Wsunęła za pas dwie długie strzały, trzecią nałożyła na cięciwę. Powoli ruszyła ku czarnemu jak śmierć wejściu do jednej z na pół zburzonych komnat. Drżała.
Cisza. Miała koci wzrok, ale i tak nie widziała prawie nic. Pomagał jej wyrobiony w ciągu lat instynkt, wyczucie. Drogę wybierała na ślepo, ale nieomylnie, nie potknęła się ani razu, mimo że przekraczała kamienie i wyrwane ze ścian cegły, forsowała schody...
Mijała komnatę za komnatą. Gdzieniegdzie przez roztrzaskany sufit lub dziury w ścianach widać było księżyc i gwiazdy.
Stanęła.
- Brule!
Krok naprzód.
- Brule!
Głos uwiązł w gardle. Odwaga opuściła ją nagle, usiadła pod czarną od mroku ścianą. Oddychała nierówno.
Ciemność wydawała się gęstnieć. Pomyślała z lękiem, że to za jego - Brula przyczyną i zerwała się przerażona. Zrozumiała nagle, że nie podoła zadaniu, które lekkomyślnie na siebie przyjęła...
Strach.
W panice rzuciła się na oślep przed siebie. Może zawiniła niesamowita sceneria otoczenia, może świadomość potęgi czarownika... dość, że ona, Królowa Gór, po raz pierwszy w życiu naprawdę uciekała. Bała się, bała, bała...
Biegła jak obłąkana, zupełnie, zupełnie na oślep. Zawadziła ramieniem o futrynę na poły wyrwanych drzwi i z jękiem upadła na twarde płyty posadzki. Przywarła do nich całym ciałem, nie mogła i nie chciała się podnieść.
Leżała do rana.
Powoli uniosła głowę. W szarym świetle świtu ruiny zamku nie były już groźne. Były - nareszcie - naprawdę ciche i martwe.
Wstała, odnalazła upuszczony łuk i zagryzając usta ruszyła powoli przed siebie. W półmroku majaczyły kontury popękanych kolumn, rozłupana jakby uderzeniem potężnego młota ścianą odsłaniała widok na olbrzymią, czarno-szarą kupę gruzów.
Przeskoczyła ziejącą w podłodze szeroką szczelinę. Wracała pewność siebie, ogarnął ją nagle wstyd, że bała się w nocy aż tak bardzo. Podeszła do skraju urywającej się nagle przy zburzonej ścianie podłogi i spojrzała w dół. W dole leżała gęsta, wilgotna ciemność.
- Brule! - zawołała mocno i zdecydowanie. - Pokaż się! Czekam!
Cisza.
- Brule!
Zawróciła. Przemierzała rozwalone komnaty, przeskakiwała liczne zwały gruzu. Powoli zaczęło do niej docierać, że zamek jest opuszczony.
- Brule! Nie chcę z tobą walczyć, słyszysz? Musimy porozmawiać! Zbiegła po resztkach popękanych schodów i stanęła u stóp ruin.
- Brule!
Powoli okrążała gigantyczne rumowisko.
Było już zupełnie jasno, ale leżącą na ziemi, szarą od kurzu postać dostrzegła dopiero wtedy, gdy niemal potknęła się o nią. Odskoczyła, tłumiąc okrzyk zaskoczenia. Stała i przełykając raz za razem ślinę patrzyła na drobną, leżącą bez ruchu dziewczynę. Jej spojrzenie uważnie badało szare od kurzu, bujne włosy, brudną koszulę i niżej długie, mocne buty z miękkiej skóry.
- I... Ilara - powiedziała zduszonym głosem.
Leżąca nie drgnęła. Karenira rzuciła spojrzenie na boki i zbliżyła się ostrożnie. Przyklękła.
- Ilara?...
Przetoczyła leżącą na plecy i w tej samej chwili usłyszała cichy jęk. Zadrżała, gdy rozpalona twarz dziewczyny drgnęła i na chwilę rozwarły się bezbronne, półprzytomne oczy.
Karenira oddychała coraz ciężej i coraz szybciej. Zacisnęła zęby. Obejrzała się za siebie i długo badała wzrokiem horyzont. Gdy znów spojrzała na nieprzytomną, jej oddech był jeszcze szybszy. Teraz już po prostu dyszała.