..
Co?...
Dyrektor wstał, przeszedł się wolnym krokiem po estradzie i położył mu rękę na ramieniu:
– Ale ja tego nie zrobię, Domaszko. Nie potomu nie zrobię, żeby tobie pokazać
wielikoduszje silniejszego, ale dlatego, że mam sześćdziesiąt lat, a wy, Domaszko, nie żaden
dojrzały człowiek, młokos, Domaszko, che... che... che... Smotri jego. Własne zdanie. Własny
pogląd... Durak wy Domaszko, jeszcze bolszoj durak...
Założył ręce pod poły fraka i pokiwał głową:
– Wy przyszli, Domaszko, myśleli, że mnie obrazicie tym wszystkim, a udowodniliście
tylko, że u was całkiem zielono w głowie. Ot co. Dużo by ja wam, Domaszko, powiedział,
żeby wierzył, że to wam coś pomoże. Sami musicie przechorować swój... obowiązek etyczny.
A jeżeli nauczycie się żyzń ponimat to będziecie wiedzieć, gdzie trzymać własne zdanie... Nu,
do swidania, proszczaj, mołodoj czełowiek.
Poklepał go po ramieniu i swoim powolnym krokiem zszedł z estrady.
Józef nie zdążył mu się ukłonić, kiedy już drzwi się za nim zamykały. Był zupełnie
roztrzęsiony nerwowo.
Chciał, nie żegnając się z kolegami, wymknąć się do domu, lecz właśnie natknął się na
Buszla i Malinowskiego.
– O czym gadałeś ze starym? – zaczepił go Buszel.
– A nie zapomnij – wziął go za guzik Malinowski – że o piątej spotykamy się w budzie i
idziemy oblać maturę.
Józef wzruszył ramionami:
– Mówiłem ci już, że nie pójdę.
– To będziesz świnia.
– Nie mam pieniędzy do wyrzucenia – bronił się Domaszko.
Podszedł do nich Lipman, piegowaty jak indycze jajo i zawyrokował, że nieobecność na
bibie Domaszki byłaby szczytem niesolidarności. Nawet taka rura, jak Kuczkowski, idzie.
– A przecież sam mówiłeś, że masz pięć rubli – przygwoździł go Buszel.
– Nie zapieram się – skrzywił się Józef – ale potrzebne mi są.
3
Malinowski zrobił złośliwą minę:
– Wiecie na co?... Józiek bierze gumy i jedzie z panną Stasią do Wilanowa.
– Głupi jesteś.
– Więc przyjdziesz?
– Zobaczę.
Szybko zbiegł ze schodów.
Ba – myślał, szukając w szatni swojej czapki – gdyby tylko ona zechciała. Głupie jest
życie.
I ten cynizm dyrektora! W ogóle nie wiadomo po co poszedł do niego i tylko się zbłaźnił.
Trzasnął drzwiami i wybiegł na ulicę.
Było słonecznie i gwarno. Środkiem jezdni pędziły lśniące lakierem powozy. Na
drewnianym bruku szczęk kopyt, który tak lubił. Nie odwracając się zawsze mógł rozpoznać
czy to idzie para, czy dwie jednokonki. Z rzadka przemknął hałaśliwie warczący automobil,
płosząc konie. Na chodnikach też pełno było ludzi. Panowie postukiwali laseczkami.
Koniecznie musi mieć laskę. Kobiety w sukniach wąziutkich w kostkach i z olbrzymimi
kapeluszami na głowach wyglądały jak palmy. I posuwały się z konieczności malutkimi
kroczkami. Natka marzy o takiej sukni, a ciocia Michalina ma wszystkie ze szczoteczkami u
dołu.
Nie pójdzie na bibę. Obiecał Natce, że nie pójdzie... Mają wieczór spędzić w domu, bo
ciocia wybiera się do Skałkiewiczów na rocznicę ślubu. Zostaną sami, we dwoje.
Gdybyż tak ze Stasią!...
Westchnął. Cóż? Nawet spaceru jej nie mógł zaproponować. Jakby przy niej wyglądał!
Wprawdzie ma teraz nowe buty, ale mundur jest bardzo poplamiony, srebro z guzików zlazło,
a spodnie błyszczą jak lustro. I tak zawsze: jak ma nowe spodnie, to buty są wylatane... I te
wieczne pryszcze. Po prostu obrzydliwość. Żeby gdzie indziej, ale właśnie na twarzy.
Teraz zapuści sobie wąsiki.
Na Krakowskim Przedmieściu był jeszcze większy tłok niż na Nowym Świecie. Wszyscy
załatwiają sprawunki przed wyjazdem na lato. Na rogu Królewskiej spotkał panią
Leszczycową, matkę tego trzecioklasisty, któremu dawał korepetycje. Ukłonił się szarmancko
i nagle przyszło mu na myśl, że mógłby zapalić papierosa.
Zupełnie inaczej się wygląda.
W gmachu hotelu „Europejskiego” jest sklep Noblessa. Wstąpił i kupił dziesięć sztuk
renomy. Kosztowało dziesięć kopiejek, ale w dniu tak uroczystym można było sobie na taki
luksus pozwolić.
Zaraz zapalił jednego i szedł ostentacyjnie środkiem chodnika, puszczając wielkie kłęby
dymu. Na ulicy Freta wszyscy sąsiedzi i znajomi naocznie stwierdzą fakt jego emancypacji.
Dyrektor Karawajew jest zgorzkniałym cynikiem – Józef zarumienił się – diabli nadali,
psiakrew, wyskoczył ze swoją przemową jak Filip z konopi. Teraz Karawajew będzie go miał
za bałwana. Jednak w domu o tym ani słowa, nawet Natce. Bo Natka to niby taka
przyjaciółka, niby siostra cioteczna, a gdy przyjdzie co do czego to zaraz wyjeżdża z