Sunął w dół po ścianie jak pająk lub wiewiór-
ka, omijając zręcznie wyrwy i zardzewiałe żelastwo. Od czasu do czasu zabłąkany promień grudniowego światła z okien umieszczonych wysoko ponad wejściem do
jamy padał na wspaniałą szatę, która lśniła przez moment, a potem ciemniała jak zgaszona lampa. Nagle pojąłem, o co pytał.
— Nie jestem szabrownikiem — oznajmiłem i dodałem głośniej, bo odgłosy
wędrówki niosły się echem wśród pustych ścian: — Podobno wszyscy szabrow-
nicy są martwi.
— Martwi? — Przystanął i odwrócił się ku mnie, zawieszony na granicy mro-
ku i słonecznych promieni padających z okna. — Jak to martwi? Co ty gadasz?
Widzisz ten narodowy symbol? — Rozwinął fałdzistą pelerynę. — Jest martwy
od chwili, gdy został wykonany, a wygląda jak nowy. Sądzę, że jeszcze długo po mojej śmierci ktoś będzie nosił to wiekowe cudo. Przestań gadać o martwych.
Chodź ze mną.
DRUGA FASETA
Szabrownicy — perorował Teeplee — są jak sępy.
Niewielkie pomieszczenie, gdzie w końcu dotarliśmy, znajdowało się głębo-
ko w trzewiach ruin. Oświetlała je marna lampa. Po drodze spostrzegłem ludzką twarz w ciemnym przejściu, a potem sylwetkę człowieka stojącego w drzwiach
tyłem do mnie. Pod stołem, przy którym siedzieliśmy, chłopczyk zajęty nauką
grzebał cichutko w starych rupieciach, a było ich w jamie takie mnóstwo, że przypominała widziany od środka kufer napełniony wszelkim dobrem. Wszystko tu
jednak walało się bez ładu i składu.
Teeplee zdradził mi swoje imię i dodał, że mieszkańcy budynku to jego rodzi-
na; był ojcem wszystkich miejscowych dzieci. Wszystkich! — To moja banda —
mówił o nich. Wspomniałem, że określenie „szabrownik” nie było mi obce; to
mężczyźni z czasów władzy Przymierza, którzy nie chcieli mu się podporząd-
kować i koczowali, biorąc z ruin wszystko, co się dało; używali anielskich wytworów, prowadzili handel wymienny i starali się w miarę możliwości żyć jak
aniołowie. Ich najcenniejszym majątkiem były kobiety zdolne rodzić po staremu, na okrągło, jak kotki. Nie ulega wątpliwości, że mężczyźni traktujący kobietę jak dobytek, w Przymierzu uchodzili za wrogów; polowano na nich bez litości. Nic
dziwnego, że kiedy Teeplee i ja siedzieliśmy w ciemnym pokoju wypełnionym
anielskimi wytworami, miałem wrażenie, jakby czas się cofnął o setki lat.
— Sępy? — powtórzyłem.
— No wiesz, sępy. Wielkie bydlaki z szerokimi skrzydłami i wyłysiałymi łba-
mi. Żrą martwe. — Wyprostował się godnie i poprawił szatę. — Te ptaki są naro-dowym symbolem.
— Nie mam pojęcia, czym jest narodowy symbol — odparłem. — Kojarzy mi
się z aniołami. . .
— I słusznie — oznajmił Teeplee, celując we mnie wielkim paluchem. —
Widziałeś aniołów? Sami łysole albo ogoleni na pałę, zupełnie jak sępy.
W pierwszej chwili pomyślałem, że naprawdę spotkał aniołów, ale potem zro-
zumiałem, że chodzi mu o wizerunki. Na własne oczy widziałem szary obrazek
przedstawiający wuja Plunketta łysego niczym sęp.
158
Teeplee szukał plastiku albo szkła, których potrzebowałem. Przerzucał z miejsca na miejsce przedmioty zgromadzone w pokoju i sąsiednim pomieszczeniu.
— Szabrownik to facet, który swój dobrobyt zawdzięcza trwałości anielskich
wytworów. Sam z tego żyje — tłumaczył, łażąc z kąta w kąt. Zaczynałem do-
strzegać pewien ład w tej jego rupieciarni; nawet wiewiórka orientuje się, gdzie co ukryła. — Trwałe jest przeciwieństwem jednorazowego. Chodzi o to, że w swoim czasie aniołowie po jednym użyciu wywalali rzeczy do śmietnika. Uciekło mi z głowy, czemu tak robili. W końcu tknęło ich, że jak tak dalej pójdzie, to wszelkie dobro trafi do zsypu. Całkiem im się odmieniło i zrobili tak, by jedna rzecz wystarczała na całe życie i w ogóle się nie zużywała. Byli w tym dobrzy. Ich od dawna nie ma, a rzeczy są jak nowe. Ej, może być?
Podsunął mi skrzynkę wypełnioną denkami od butelek z brązowego i zielone-
go szkła.
— Potrzebuję czegoś większego — stwierdziłem. Nie zrażony odstawił pudło
na miejsce.
— Mówię ci, te starocia są żywotne. Chcesz coś włożyć na grzbiet, to i narodo-wy symbol się przyda. Możesz wymieniać rzeczy na żarcie, dać je kobiecie w podarunku, albo. . . szukać tylko jedzenia. Radzę ci spróbować żarcia aniołów. —
Pochylił się w moją stronę i wyszczerzył zęby. Jego chełpliwa mina sprawiła, że parsknąłem śmiechem.
— A co ze świeżością tych specjałów?
— Przecież mówiłem, że są trwałe — odparł z powagą Teeplee. — Przecież
mówiłem. Szabrownicy to sępy. Sęp żre martwe. Kapujesz, chłopaczku? Popatrz.
Nada się?
Przyniósł mocno sfatygowany kawałek sztywnego czarnego plastiku.
— Wolałbym przezroczysty — odparłem. Znalezisko poleciało na stos rupieci.
Teeplee szukał dalej.
— Słuchaj uważnie — ciągnął. — By przedmioty się nie zużywały, od począt-
ku powinny być martwe, a wtedy nie dotknie ich śmierć ani rozkład. Srebro anio-
łów jest martwym metalem i dlatego nie rdzewieje, pozostaje gładki, nie pokrywa się nalotem. Plastik używany zamiast drewna nie butwieje, nie daje się rozłupać, nie toczy go robactwo. Najbardziej się dziwiłem, że aniołowie wymyślili martwe żarcie. Nie ma siły, żeby się zaśmiardło, zgniło albo zepsuło. Sam to jem.
— Znam tę żywność. Palę ją.
— Nie, nie! Daj sobie spokój z tym różowym paskudztwem! Mówię o praw-
dziwym żarciu, które trzeba połknąć. Zobacz. — Stanął na palcach i zdjął z pół-