Każdy jest innym i nikt sobą samym.

..
– Nie pamiętam, co to znaczy żyć. Wiem, że powiedziałeś, iż kiedyś żyłem, a może to ja sam mówiłem, a może wiemy o tym obaj i rozmawialiśmy o tej przeklętej tabliczce i spartaczonym zadaniu, lecz nie pamiętam, że byłem żywy. Nie pamiętam bólu, oparzeń, upadków czy krwawienia. A właśnie, miałeś rację. Nie potrzebuję narządów wewnętrznych. A kiedy się skaleczę, mogę krwawić lub nie, jeśli mi się spodoba.
– Oczywiście zdajesz sobie sprawę – powiedział – że wielu umarłych, których spotkałeś, nienawidzi żyjących? Nienawidzą ich.
– Dlaczego?
– Ponieważ ich własna egzystencja jest mdła, monotonna i przepełniona tęsknotą za tym, czego mieć nie mogą. Nie mogą być widzialni, nie mogą poruszać przedmiotów, mogą tylko przelatywać przez świat niczym niewidzialne pszczoły.
– Co się wydarzy, jeśli stanę się niewidzialny i przyłączę się do tych bardziej radosnych istot, tych, które są tak zajęte i wydają się sięgać tak wysoko?
– Zrób to i wróć do mnie cały i zdrowy, chyba że dotrzesz do raju – powiedział.
– Myślisz, że to możliwe?
– Nie, ale nigdy nie odmówię ci raju czy nieba; czy ty odmówiłbyś tego komukolwiek?
Usłuchałem go bez zwłoki. Po raz pierwszy odrzuciłem ciężar ciała i ubrania, nakazując im jednak pozostawać w pobliżu.
Wyszedłem na podwórzec, rozejrzałem się za duchami i znalazłem je wokół siebie, otaczały mnie ciżbą; a kiedy moje oczy spoczęły na nich, te, które były demonami, stały się drapieżne i wiele walk musiałem stoczyć. Zbłąkani zmarli bez końca dręczyli mnie żałosnymi pytaniami, pytaniami o tych, których pozostawili w świecie żywych.
I ujrzałem, iż owi zbłąkani zmarli znajdowali się zarówno na wyższych poziomach, jak i na bardzo niskich, tylko stali się bardziej świetliści i silniejsi, a może tylko znajdowali się w lepszym położeniu niż ci oślepieni i zagubieni zmarli, przemierzający samą ziemię.
Wzniosłem się w wyższe rejony owych radosnych istot i wszystkie natychmiast zwróciły się ku mnie ze zdumionymi minami, po czym łagodnymi gestami nakazały mi wrócić na dół. W ułamku chwili otoczyły mnie, a wiele z nich miało niewyraźne, lecz migotliwe sylwetki, niektóre nawet skrzydła, a inne długie białe szaty, lecz wszystkie nakazywały mi wracać na ziemię, wskazywały w dół, czyniły gesty i napominały mnie, jakbym był dzieckiem, które zbłądziło do sanktuarium. Nie było w nich gniewu ni pogardy, wskazywały jedynie w dół i mówiły, że muszę odejść.
– Nie, nie odejdę – powiedziałem, lecz kiedy chciałem wznieść się wyżej, ujrzałem drogę całkowicie wypełnioną nimi i ich ciałami, a przez jedną chwilę zdało mi się, iż dostrzegam światło, lecz raziło ono moje oczy i upadłem, niczym strącony, uderzając o ziemię.
Leżałem w ciemnościach, a demony rzuciły się na mnie, szarpiąc za niewidzialne włosy i ciało, tak że musiałem rozpłynąć się w powietrzu i wymknąłem się im, a potem uczyniłem prawe i lewe ramię i odepchnąłem je na boki, przeklinając w ich własnych językach, dopóki nie uciekły.
Starałem się opanować; czy znajdowałem się pod powierzchnią ziemi? Nie wiedziałem. Upadłem w popioły i proch, we mgłę, przez którą nie widziałem nic materialnego. Duchy, które ode mnie uciekły lub czaiły się w pobliżu, stanowiły część zanieczyszczeń i zaduchu, panującego w tym miejscu.
Potem z oparów wyłonił się potężny duch w postaci mężczyzny, tak jak i ja, uśmiechał się do mnie podstępnie i natychmiast wyczułem niebezpieczeństwo. Rzucił się z wyciągniętymi rękami i chwycił mnie za szyję, demony zaś znów otoczyły nas pierścieniem. Walczyłem z nim zawzięcie, przeklinając dla odebrania mocy i wyrzucając z siebie zaklęcia, by go przepędzić, aż wreszcie schwyciłem za gardło i potrząsałem tak długo, aż zaczął błagać o litość; utracił ludzką postać; potem uciekł, zmieniwszy się w smużkę mgły, a demony pierzchły.
– Muszę wrócić do mego Pana – powiedziałem. Zamknąłem oczy. Zawołałem do mojego Pana i ciała, które czekało, a także ubrania, które również czekało, i obudziłem się, siedząc na greckim krześle w gabinecie mego Pana, a on siedział za stołem, z jednym kolanem wzniesionym i stopą na podnóżku, bębniąc palcami i przyglądając mi się.
– Czy widziałeś wszystko to, co ja? – spytałem.
– Część. Widziałem, że się wznosisz, ale nie mogłeś sięgnąć wyżej, duchy wyższych rejonów nie pozwoliły ci na to.
– Nie, nie pozwoliły, lecz były dobre. Czy widziałeś światło, drogę za nimi?
– Nie, nie widziałem.
– To pewnie światło niebios – rzekłem – na dół prowadziła drabina, schody, tak, aż do ziemi, lecz dlaczego nie dla wszystkich zmarłych, dlaczego nie dla wszystkich, którzy są zagubieni czy rozgniewani?
– Tego nie wie nikt. Nie oczekuj, że ci odpowiem. Sam możesz znaleźć odpowiedź. Lecz dlaczego jesteś taki pewien, że owa drabina czy schody są przeznaczone dla kogokolwiek? Czy to obietnica zikkuratów, piramid? Legenda o górze Meru?
Namyślałem się długo, zanim odpowiedziałem.