To za wiele. Jak dotąd, widziałem go raz życiu. Przyleciał na Hawaje, gdzie spędzaliśmy z Alice miodowy miesiąc. Podarował nam taki tuńczykokształtny gliniany garnek do duszenia ryb; trzasnął za pierwszym razem, kiedy próbowałem coś ugotować.
– Nick mówi, że na tych wodach jest pan bardzo sławny. Arcyłowca, jak powiedział.
– Właściwe słowo brzmi: „był”. Mówi pan: arcyłowca? Cóż, proszę pana, ten cudaczny przydomek to taki podwórkowy zaszczyt... tak się bawią dzieci, póki z tego nie wyrosną, prawda? Tu już nikt nie będzie prawdziwym morskim arcyłowca w tym sensie co kiedyś. Niewiele ryb zostało w tej starej beczce. Dzisiaj, chyba zgodzi się pan ze mną, przedsiębiorczy zejman może w najlepszym razie dorobić się przydomka „dziad”. Dziad, który z dna skrobie resztki. Oczywiście, rybactwo to wciąż przyzwoity fach; dzięki niemu jeszcze nie wiem, jak wygląda poczekalnia w urzędzie zatrudnienia. A co pan porabia, panie reżyserze... od czasu kiedy ostatni raz odwalił pan kawał porządnej roboty?
Steubins zaśmiał się niskim głosem, co miało oznaczać uznanie dla złośliwostki.
– Zajmowałem się tym i owym. Może pan widział tę reklamę: kapitan, głęboko poryta twarz, szpiczasta bródka, gość zachwala Princess Tours. Twarz była moja. Bródka i gadka z agencji.
– Widziałem. Palił pan starą glinianą fajkę.
– Fajka też była moja. Szczerze mówiąc, ostatni raz reżyserowałem co najmniej dziesięć lat temu. Ten przygodowy wypindrzony gniot Mroczne miłości Sindbada.
– Rozumiem, że to nie był przebój?
– Raczej nie. Wielkoekranowa i wielkobudżetowa klapa roku. Kręciliśmy au naturel wszystkie afrykańskie finalistki konkursu Miss Universum po całym Złotym Wybrzeżu. Bohaterką była taka przystojna sterydowa małolata z przeszczepionymi wargami. Wytwórnia popłynęła na jakieś dwadzieścia melonów.
– I wylali pana?
– Za drogo kosztowałem, żeby mnie wylewać. Zostałem prezesem, oczywiście malowanym. – Steubins rozprostował się, opuścił klapki i upozował: przy jego imponującym wzroście robiło to wrażenie. – Kiedy wytwórnia chce olśnić inwestorów, wciąż jeszcze mogę być ozdobą wieczoru, biały mundur, te rzeczy. Występuję publicznie, bywam na lunchach, promuję różne reportaże przydatne dla wizerunku wytwórni, na przykład o powrocie mew brazylijskich... taki szajs.
– Trochę to pewnie gnębi faceta jak pan, najwyraźniej ulepionego ze szlachetnej gliny.
Tym razem śmiech Steubinsa wydawał się wymuszony i stłumiony, jakby zadygotały ciężkie liny rozpięte w ładowni wielkiego frachtowca.
– To sposób, żeby się utrzymać na powierzchni, a nawet na pokładzie. Widzi pan, kapitanie, moja broszka to żagle. Mnie wiatr rajcuje. To nieuleczalne! Gdybym nie mógł inaczej zamustrować, to najmę się nawet za szczura.
Carmody potarł czerwoną grudkę, która służyła mu za nos; wciąż była odrętwiała i zimna. Zmarzły mu również ramiona, lecz już się nie trząsł.
– I pana zdaniem właśnie to nas łączy: żeglowanie?
Steubins pokręcił głową.
– No nie, pańska broszka to ryby. Zawsze odróżnię żeglarza od rybaka, po oczach. Rybak ma tę iskierkę pewności, bo zawsze wie, czego szuka, i wie, kiedy to znajdzie lub nie. Żeglarz nie wie.
– To znaczy, że tu nie stoją dwaj żeglarze? Racja, zgadzam się z panem, z punktu. Robiłem trochę przy jachtach jeszcze jako szczaw i guzik mnie to brało. Broszka maminsynków. Zawsze wolę wciągać halibuta, niż spuszczać grot u bogatego sukinkota. Może ta stara beka jest prawie pusta, ale przynajmniej rybaczenie wciąż się jakoś wiąże z prawdziwym, kurczę, życiem, a żeglarstwo to tylko hobby. Takie jak walka na miecze albo składanie na linotypie. Więc jeżeli nas nie łączy morze, to w takim razie wiek...?
– Nie – odrzekł zamyślony Steubins. – Wiek też nas dzieli, kapitanie, chociaż bardzo mi pochlebia, że mógł pan tak pomyśleć. Ile ma pan lat?
– No, dobrze po sześćdziesiątce – skłamał Carmody.
– A jak pan: myśli, ile ja mam?
– Środek siódmego krzyżyka, tak bym obstawiał. – To raczej niech pan obstawi końcówkę ósmego. Lekko licząc, jestem od pana starszy, kapitanie, o dwadzieścia lat, ale to jeszcze nic. Na każdym kroku spotykam jeszcze starszych bogatych sukinkotów. Można udźwignąć ciężar lat, pod warunkiem, że to lata szczęśliwe i bogate. Sęk tkwi nie w czasie, ale czasach. Bo obaj już jesteśmy anachronizmami. Do niczego już nie należymy. W tym społeczeństwie po prostu jesteśmy nie na miejscu...
– ...tylko dlatego, że lubimy żeglować, łowić ryby i tradycyjnie pociągać whiskey? – Carmody poczuł, że fluidy irlandzkiej to jest to. – Nie wiem jak ty, stary opoju, ale ja wciąż się uważam za bardzo istotną część tego właśnie, na Boga, nowoczesnego społeczeństwa!
– To widać, kapitanie – odrzekł miękko Steubins – chociażby po kształtach pańskiego nowego statku. Byłem w błędzie. Proszę mi wybaczyć, że pakowałem do jednego wora pana i taką skamielinę jak ja. – Niski głos brzmiał tak pojednawczo, że z Carmody’ego, żywiącego nadzieję na spór, znów uszło powietrze.
Szara, długa ręka niepewnie skierowała się w stronę pustej połaci wód przed nimi.