Każdy jest innym i nikt sobą samym.

Kiedy może zacząć?
– Skontaktuję się z nim jak najszybciej. Nazywa się Milo Sturgis.
– Dobre nazwisko. Budzi zaufanie.
– Bo i on sam jest człowiekiem solidnym.
Weszliśmy do domu. Wielka, otyła kobieta w białym stroju polerowała blat stołu. W jednej ręce trzymała zmiotkę z ptasich piór, w drugiej szmatkę. Obok jej kolan stała otwarta puszka z pastą. Lekko odwróciła głowę i nasze spojrzenia spotkały się. Ta byk Madeleine, posiwiała i pomarszczona, ale wciąż dobrze trzymająca się. Z wyrazu jej twarzy odgadłem, że mnie rozpoznała, ale bez słowa powróciła do przerwanej pracy.
Weszliśmy do głównego holu. Kiedy Melissa dotknęła już poręczy zielonkawych schodów, zapytałem:.
– A wracając do McCloskeya... Jak oceniasz własne bezpieczeństwo?
– Własne bezpieczeństwo? – Zatrzymała się z nogą na pierwszym stopniu. – Czemu o to pytasz?
– Wspomniałaś o pięknie, które przemienia się w przekleństwo. Czy miałaś na myśli własną urodę?
– Własną urodę? – zaśmiała się nienaturalnie, za szybko, za głośno. – Proszę za mną, doktorze, na górę. Pokażę ci prawdziwie zjawiskową piękność...
 
Rozdział dziesiąty 
Na górze znajdowała się sześciometrowa rozeta wykonana z czarnego marmuru obramowana złotymi promieniami słońca. Francuskie małomiasteczkowe meble na krzywych nóżkach, ustawione wzdłuż ścian korytarzy, były wprost nieprzyzwoicie bogato inkrustowane innymi gatunkami drewna. Renesansowe malowidła – cherubini, harfy, religijna ekstaza na obliczach – i tapeta w kolorze starego porto. W holu śnieżnobiałe zasłony z falbanami. Dwie kobiety w bieli odkurzały dywany. Korytarz po drugiej stronie był zaciemniony i pusty. Bardziej przypominał hotel niż muzeum. Smutna, ciężka atmosfera uzdrowiska po zakończeniu sezonu.
Melissa skręciła w bok. Minęliśmy pięcioro białych drzwi z czarnymi i złotymi klamkami o kształtach fantazyjnych roślin.
Przystanęliśmy przy szóstych drzwiach. Melissa zapukała.
– Proszę – usłyszeliśmy głos z wewnątrz.
Melissa otworzyła drzwi.
Przygotowany na kolejną dozę przepychu znalazłem się w małym, zwykłym pokoiku. Pomalowany na szaro, oświetlony był pojedynczym mlecznobiałym żyrandolem.
Białe drzwi zajmowały czwartą część ściany. Pozostałe ściany były nagie, jeśli nie liczyć jednej jedynej litografii, przedstawiającej matkę z dzieckiem, której autorką musiała być Cassat. Obrazek wisiał nad różową, z szarymi frędzelkami, niewielką kanapą. Sosnowy stolik do kawy i dwa sosnowe krzesła tworzyły miejsce do konwersacji. Na stoliku lśniła chińska porcelana. Na kanapie siedziała kobieta.
– Dzień dobry, doktorze Delaware – rzekła wstając. – Jestem Gina Ramp.
Miły głos.
Podeszła bliżej. Poruszała się z wdziękiem i zarazem jakoś niezgrabnie. Głowę miała nienaturalnie przekrzywioną, jakby pragnęła ustrzec się przed spodziewanym uderzeniem.
– Bardzo się cieszę, że mogę panią poznać, pani Ramp.
Podała mi rękę.
Wysoka – co najmniej o dwadzieścia centymetrów wyższa od córki – wciąż miała figurę modelki. Ubrana była w sukienkę z delikatnej szarej wełny, sięgającą kolan, z długimi rękawami. Bez dekoltu z dużymi, bocznymi kieszeniami. Na nogach miała sandały na płaskim obcasie. Złote kolczyki w uszach. Oprócz tego żadnej biżuterii. Ani śladu perfum.
Włosy miała jasne, ze srebrnymi pasmami. Krótkie i proste, uczesane z przedziałkiem. Wyglądała chłopięco. Bardzo skromnie.
Twarz blada, owalna, stworzona do obiektywu. Wydatny, prosty nos, wyraźnie zarysowana broda, ogromne szaroniebieskie oczy z zielonymi plamkami. Kuszące usta ze starej fotografii miały teraz bardziej dojrzały wyraz. Lekko umalowana. Gęste brwi i dołeczki w policzkach.
Miała czterdzieści trzy lata, wiedziałem to z wycinka starej gazety. Wiek lekko odcisnął swe piętno na urodzie tej kobiety, w jakiś niewytłumaczalny sposób przydając jej zniewalającego uroku.
Z uśmiechem zwróciła się do córki, ukazując mi lewą stronę swego oblicza.
Skóra mocniej naciągnięta, o barwie kości słoniowej, gładka jak powierzchnia szkła. Zarys dolnej szczęki zbyt ostry. Powieka lewego oka nieznacznie opuszczona. Skóra poniżej poznaczona gęstą siateczką białych blizn.
Na szyi trzy różowawe paski – jakby ktoś uderzył ją, pozostawiając odcisk palców. Lewa strona ust była nienaturalnie prosta. Gdy się uśmiechała, wyglądało to jak ironiczny grymas.
Znów podniosła głowę. Jej skóra załamała światło pod innym kątem. Spojrzała z kamiennym wyrazem twarzy na stolik z porcelaną.
Upadła Wenus.
– Dziękuję ci, kochanie – uśmiechnęła się do Melissy. Lewa strona jej ust pozostała nieporuszona.
A więc rozmowa miała odbyć się w cztery oczy, bez udziału Melissy. Również uśmiechnąłem się do niej. Patrzyła na nas w napięciu. Wreszcie również dołączyła się do naszego festiwalu uśmiechów.
– Chodź do mnie, dziecinko – rzekła jej matka i wzięła ją w ramiona.
Kołysząc się lekko, pogłaskała długie włosy córki.
Melissa zrobiła krok do tyłu, spojrzała na mnie i oblała się rumieńcem.
– Czuję się bardzo dobrze. Możesz iść – rzekła Gina Ramp.
– Dobrej zabawy – odparła Melissa, ledwie panując nad swoim głosem. Rzuciła jeszcze jedno spojrzenie i wyszła.
Pozostawiła drzwi otwarte. Gina Ramp podeszła i zamknęła je.
– Proszę się rozgościć, doktorze – zachęciła, ponownie obracając głowę w lewo, żeby tylko zdrowa strona była widoczna. – Kawy?
– Nie, dziękuję. – Usiadłem na krześle, a ona powróciła na kanapę.
Usiadła na krawędzi wyprostowana z nogami skrzyżowanymi w kostkach, z dłońmi na kolanach – identyczną pozycję wczoraj u mnie przybrała Melissa.