Każdy jest innym i nikt sobą samym.

Cały Związek Literałów Polskich i pracownicy redakcji. Ścigali mnie, chcieli mi wydrzeć moje wiersze. Ale ja kluczyłem ulicami, zmieniałem taksówki, znikałem w przechodnich bramach. Wołali za mną: „Robercie, oddaj swój wiersz, będziemy go natychmiast drukować”. Ja jednak tutaj przybiegłem. Uratowany...
Tak lubił żartować poeta Robert. Albowiem bardzo rzadko proponowano mu druk jego wierszy.
Zapytałem, czy chciałby zjeść ze mną kolację. Kiwnął głową, zaprowadziłem go więc do kuchni, gdzie Kamila, przybrana w malutki, biały fartuszek, krzątała się przy piecu gazowym i smażyła sznycle cielęce.
Robert aż sapnął ze strachu. Mrucząc jak rozgniewany niedźwiedź niechętnie usadowił się na wysokim krzesełku. Był to bowiem dość dziwny poeta: nie lubił kobiet. Odstraszała go od nich wrodzona, wprost chorobliwa nieśmiałość. Wystarczyła jedna moja żartobliwa uwaga, że tworzyliby razem bardzo ładną parę, aby Robert zaczął mnie odwiedzać tylko wtedy, gdy okna w pokoju Kamili czerniały mrokiem. Sądzę, że i teraz zmylił go brak światła w jej pokoju. Pośpieszył więc do mnie z wizytą i spotkał Kamilę w kuchni.
Irytowała mnie nieśmiałość Roberta. Przypuszczałem, że po prostu boi się Kamili. Niekiedy bywałem złośliwy i robiłem wszystko, żeby pozostawić ich sam na sam. Opowiadała mi potem Kamila, że wówczas Robert milczał ponuro i aż pocił się biedak, nie wiedząc co z sobą począć. Teraz także dojrzałem strach w jego oczach. Powiedziałem ironicznie:
– Putyfarowo, przyszedł twój nieśmiały Józef.
Kamila zarumieniła się.
– Nie jestem Putyfarową.
– Nieee? – udałem zdziwienie.
Robert kilkakrotnie chrząknął nerwowo. Jakby chcąc mnie przebłagać, obwieścił głośno:
– Tajemniczy jest Ałbazin.
– Ałbazin, Ałbazin, Ałbazin – gniewnie przedrzeźniała go Kamila. – Nie macie żadnych zmartwień i kłopotów, więc je sobie wymyślacie. Niech mi pan powie prawdę – zwróciła się do mnie.
– Jaką?
– Dlaczego interesuje pana jakiś tam Ałbazin?
Wzruszyłem ramionami.
– Ba, żebym to ja sam wiedział
– Nie wie pan?
– Nie wiem. I na tym polega chyba urok tej sprawy. Robert pragnąłby, żeby wszyscy wydawcy na świecie drukowali jego wiersze, żeby zamiast grubych powieści pisano małe miniatury prozą, w których byłaby mowa o dziwnych ludziach i jeszcze dziwniejszych historyjkach. Pan Ludwik pragnąłby ciągle zwyciężać w grze w szachy. Ja chciałbym dowiedzieć się, dlaczego w XVII wieku Chińczycy pisali po polsku do mieszkańców Ałbazina.
– Każdy ma taki Ałbazin, na jaki sobie zasłużył – dodał Robert.
 
Mistrz szachowy pan Ludwik P. przegrywał partię za partią, o czym codziennie informowały gazety. Kamila miała wciąż dużo wolnego czasu i przesiadywała w domu, nie odwiedzał mnie więc poeta Robert. Niekiedy widywałem go w Klubie Dziennikarzy, przysiadał się do mojego stolika, w milczeniu wypijał filiżankę czarnej kawy lub szklaneczkę soku pomarańczowego – i odchodził. Byłem pewien, że ma do mnie żal, ponieważ Kamilę nazwałem Putyfarową, a jego Józefem.
Przeprowadziłem dla swojej gazety długi wywiad z dyrektorem Biblioteki Publicznej. Napisałem o jej nowych nabytkach oraz o jej skarbach – białych krukach. W zamian za to dyrektor – człowiek przemiły i mądry – pozwolił mi do woli i poza godzinami na ten cel przeznaczonymi grzebać we wszystkich katalogach, a także wyznaczył mi do pomocy panienkę, która niedawno ukończyła szkołę bibliotekarską.
Młoda panienka miała bardzo ładną buzię i śliczne czarne włosy, lecz szpecił ją sposób układania warkoczy w dużą, śmieszną koronę – zwyczaj moich starych ciotek. Dziewczyna liczyła sobie najwyżej dwadzieścia lat, a jednak już teraz zalatywało od niej staropanieńskim zaniedbaniem. Nosiła brzydką, szarą sukienkę, podobną do zakonnego habitu, a pod szyją, jak pensjonarka klasztornej szkółki, uczepiła sobie biały, koronkowy kołnierzyk. Była nieciekawa i szara jak kartki katalogu.
Wydawało mi się, że panienka odznaczała się bujną wyobraźnią, która pozwalała jej uciec od własnej szarości i monotonii półek z rzędami sztywno stojących tomów. Zauważyłem, że niekiedy z rozmarzeniem patrzy w okna, w oczach ma jakby delikatną mgiełkę i zupełnie machinalnie przebiera palcami karteczki katalogu. Być może właśnie wtedy przedstawiała sobie mój Ałbazin jako wielkiego rosłego mężczyznę, atletę z węzłami muskułów, który porywa ją i unosi jak Ursus piękną Ligię. Zapewne niekiedy Ałbazin utożsamiał się w jej wyobrażeniu z piękną egzotyczną kobietą – wówczas kartki katalogu przeglądała szybko, rzucając mi niechętne, złośliwe spojrzenie. Uznałem za stosowne jeszcze raz wyjaśnić jej dokładnie:
– Jest to stara warownia, istniejąca w drugiej połowie siedemnastego wieku.
Kiwnęła głową. Odczułem jednak, że nie uwierzyła mym słowom.