Zresztą, śmiertelnie byś się znudziła. Mnie samego to usypia.
I tak dalej.
Nadia często, czasem w najmniej odpowiednich chwilach mimo woli przywoływała w wyobraźni obraz czarnych wydm, białego lodu, sylwetek rysujących się na tle rozświetlonego zachodzącym słońcem nieba. Przenikał ją wtedy zawsze dziwny dreszcz i z westchnieniem otrząsała się z tych wspomnień. Ann zorganizowała już kolejną wyprawę i odjechała, tym razem na południe, by zwiedzić najdalej na północ wysunięte tereny wielkiej Valles Marineris, gdzie podobno można było zobaczyć zupełnie nieprawdopodobne cuda. Nadia była niezbędna w bazie, więc i tak nie mogła pojechać z Ann do kanionów. Do tego jeszcze Maja nieustannie zrzędziła, że Ann tak często wyjeżdża.
– To jasne, że między nią a Simonem coś się zaczęło i właśnie sobie spędzają w najlepsze miesiąc miodowy, podczas gdy my tutaj harujemy.
W taki sposób Maja patrzyła na wszystko, z tym kojarzyło jej się szczęście, zwłaszcza że głos Ann w słuchawce rzeczywiście przepełniony był radością. Ann była z dala od grupy i Nadia wiedziała, że to jej zupełnie wystarcza do szczęścia. A jeśli ona i Simon naprawdę nawiązali romans, byłby to zupełnie naturalny drugi powód do radości. Nadia miała nadzieję, że rzeczywiście zostali parą, wiedziała bowiem, że Simon kocha Ann, a wyczuwała w niej ogromną, bezgraniczną samotność, przeraźliwą potrzebę bliskości drugiego człowieka. Ach, gdyby tylko mogła znowu do nich dołączyć!
Niestety, musiała tkwić w bazie. Rzuciła się więc w wir pracy; kierowała ekipami pracowników, obchodziła tereny budów i zrzędziła na niestaranną robotę. Podczas podróży odzyskała nieco władzy w okaleczonej ręce, toteż znowu mogła prowadzić ciągniki i buldożery. Spędzała długie dni, operując maszynami, ale nic nie było już takie samo jak przed wyprawą.
Było Ls = 208, gdy po raz pierwszy przyleciał na Marsa Arkady. Nadia postanowiła go powitać, poszła więc do nowego portu kosmicznego, stanęła na pokrytej pyłem szerokiej betonowej platformie i z niecierpliwością czekała na przylot. Cement w kolorze sjeny palonej był już poznaczony żółto-czarnymi plamami wcześniejszych lądowań.
W pewnej chwili na różowym niebie pojawiła się gondola Arkadego; najpierw w postaci białej kropeczki, potem żółtego płomyczka, wyglądającego jak odwrócona dysza benzynowego silnika, aż w końcu jako szybko rosnąca kula z palnikami i splotem lin pod słupem ognia. Wreszcie z nieziemską wprost delikatnością balon wylądował dokładnie w wyznaczonym miejscu. Nadia wiedziała, że Arkady przez dłuższy czas pracował nad programem podchodzenia do lądowania; najwyraźniej z dobrymi rezultatami.
Rosjanin wyszedł z włazu ładownika jakieś dwadzieścia minut później i stanął wyprostowany na najwyższym stopniu trapu, rozglądając się wokoło. Później zszedł po schodkach z dużą pewnością siebie, a kiedy znalazł się na ziemi, na próbę podskoczył na czubkach palców, zrobił kilka kroków, potem okręcił się wokół własnej osi z szeroko rozwartymi ramionami. Nadii przypomniało się nagle, jak czuje się człowiek, gdy po raz pierwszy stanie na powierzchni Marsa i na nowo poczuła tamto wyraźne wrażenie pustki. A wtedy Arkady się przewrócił.
Zaczęła biec ku niemu, a on ją zobaczył, wstał, od razu ruszył w jej kierunku i znowu się potknął o nierówny cement portlandzki. Pomogła mu się podnieść, po czym padli sobie w objęcia, słaniając się na nogach: on w dużym, napełnionym sprężonym powietrzem skafandrze, ona w lekkim walkerze. Jego zarośnięta twarz wyglądała szokująco prawdziwie za szybą hełmu; wideotelefoniczne rozmowy sprawiły, że Nadia zapomniała o trzecim wymiarze i o wszystkim, co czyni bliską istotę tak żywą, tak bardzo realną. Arkady puknął lekko szybką swojego hełmu o jej szybkę i uśmiechnął się z szaleńczą radością. Poczuła, że na jej twarzy zakwita podobny uśmiech.
Wskazał na konsoletę na nadgarstku i włączył się na ich prywatny kanał – 4224, a ona zrobiła to samo.
– Witamy na Marsie! – zawołała radośnie.
Za Arkadym wysiadali kolejno Aleks, Janet i Roger, a potem wszyscy wsiedli do otwartego wagonika jednego z Modeli Ts i Nadia zawiozła ich do bazy, najpierw szeroką brukowaną drogą, a potem na skróty przez dzielnicę alchemików. Opowiadała im o każdym mijanym budynku, świadoma, że wszyscy ich rozpoznają. Nagle przypomniała sobie, jak sama się czuła po wyprawie na biegun. Wreszcie zatrzymali się przy śluzie prowadzącej do garażu, wysiedli, a potem Nadia wprowadziła ich do środka. Tu czekały na nich prawdziwe tłumy.