Porwała mnie ta idea. — Mógłbyś mieć nowy proces, wynająć prywatnych detektywów, żeby odszukali tego Blatcha, i załatwić Nortona na cacy. Dlaczego tego nie zrobiłeś, Andy?
— Ponieważ sam się przechytrzyłem. Gdybym kiedykolwiek spróbował dotknąć pieniędzy Petera Stevensa, siedząc w więzieniu, straciłbym je co do centa. Mój przyjaciel Jim mógłby to zaaranżować, ale on nie żyje. Rozumiesz, w czym problem?
Zrozumiałem. Te pieniądze, które tak bardzo przydałyby się Andy"emu, równie dobrze mogłyby należeć do kogoś innego. W pewnym sensie tak było. A gdyby akcje, w jakie je zainwestowano, nagle straciły wartość, Andy mógłby tylko bezradnie obserwować ich spadek, codziennie studiując kursy na giełdowych stronach „Press-Heralda". Takie jest życie.
— Powiem ci coś, Rudy. W miasteczku Buston jest wielka
łąka. Wiesz, gdzie leży Buxton, prawda?
Powiedziałem, że tak. Tuż obok Scarborough.
— Zgadza się. A na północnym końcu tej łąki biegnie kamienny mur, jak żywcem wzięty z poematu Roberta Prosta. Gdzieś u podnóża tego muru jest głaz, który nie powinien leżeć na polu w stanie Maine. To kawałek wulkanicznego szkła, który do tysiąc dziewięćset czterdziestego siódmego roku pełnił rolę przycisku do papierów na moim biurku. Mój przyjaciel Jim umieścił go pod tym murem. Pod kamieniem znajduje się klucz. Ten klucz otwiera skrytkę depozytową w portlandzkim oddziale Casco Bank.
— No to chyba masz kłopot — rzekłem. — Kiedy twój przyjaciel umarł, urząd skarbowy na pewno otworzył wszystkie schowki depozytowe. W obecności wykonawcy jego testamentu, oczywiście.
Andy uśmiechnął się i postukał palcem w moją skroń.
— Nieźle. Jest tu coś więcej niż budyń. Jednak zabezpieczyliśmy się na wypadek, gdyby Jim umarł podczas mojego pobytu w więzieniu. Sejf jest wynajęty na nazwisko Petera Stevensa i raz na rok firma prawnicza ustanowiona wykonawcą testamentu Jima przekazuje Casco czek pokrywający koszt wynajęcia depozytu. Peter Stevens siedzi w tej kasetce, czekając, aż go wypuszczę. Jest tam jego metryka, legitymacja ubezpieczeniowa i prawo jazdy. Prawo jazdy jest przeterminowane o sześć lat, ponieważ Jim umarł przed sześciu laty, ale w każdej chwili można je odnowić za opłatą pięciu dolarów. Są tam jego akcje, wolne od podatku skrypty miejskie i około osiemnastu obligacji na okaziciela po dziesięć tysięcy dolarów każda.
Gwizdnąłem.
— Peter Stevens jest zamknięty w skrytce depozytowej portlandzkiego oddziału Casco Bank, a Andy Dufresne jest zamknięty w więzieniu stanowym Shawshank — rzekł. — Wet za wet. Klucz do sejfu, pieniędzy i nowego życia leży pod kawałkiem czarnej skały na łące w Buxton. Skoro powiedziałem ci tyle, Rudy, powiem ci coś jeszcze. Przez prawie dwadzieścia lat z nadzwyczajnym zainteresowaniem śledziłem wszelkie wzmianki w gazetach o jakichkolwiek pracach budowlanych w Buxton. Wciąż myślałem, że pewnego dnia przeczytam o budowanej tam autostradzie, wznoszonym szpitalu lub nowym centrum handlowym. O tym, że pogrzebali moje nowe życie pod dziesięcioma stopami betonu albo utopili je w bagnie razem z wywrotką ziemi.
— Jezu Chryste, Andy! —wybuchnąłem. —Jeżeli to praw-
da, to jak ci się udało nie oszaleć?
Uśmiechnął się.
— Jak dotąd na Zachodzie bez zmian.
— Przecież miną lata...
— Owszem. Jednak może nie tak wiele, jak sądzą władze i dyrektor Norton. Nie mogę czekać tak długo. Wciąż myślę o Zihuatanejo i tym małym moteliku. Tylko tego oczekuję teraz od życia, Rudy, i nie uważam, abym chciał zbyt wiele. Nie zabiłem Glenna Quentina, nie zabiłem mojej żony, a ten motel... to skromne marzenie. Pływać, opalać się, spać w pokoju z otwartymi oknami i przestrzenią... to skromne wymagania.
Odrzucił kamyki.
— Wiesz co, Rudy — dodał mimochodem. — W takim miejscu... potrzebowałbym człowieka, który potrafi wszystko załatwić.
Zastanawiałem się nad tym przez dłuższą chwilę. I wcale nie przeszkadzało mi to, że snuliśmy marzenia na gównianym, małym spacerniaku pod okiem czujnie obserwujących nas z wieżyczek, uzbrojonych strażników.
— Nie nadaję się do tego — powiedziałem. — Nie nadaję się do życia na zewnątrz.
Mam już typową mentalność więźnia. Tutaj jestem człowiekiem, który potrafi wszystko załatwić, taak. Jednak na zewnątrz każdy to potrafi. Tam, jeśli potrzebny ci plakat, młotek skalny, jakieś konkretne nagranie czy model statku w butelce, możesz go znaleźć na pieprzonych żółtych kartkach. Tutaj ja jestem pieprzonymi żółtymi kartkami. Nie wiedziałbym od czego zacząć. Ani jak.
— Nie doceniasz się — zaoponował. — Jesteś samoukiem, mądrym facetem. W
dodatku, moim zdaniem, dość niezwykłym.
— Hej, nawet nie mam matury.
— Wiem — odparł. — Jednak to nie kawałek papieru stanowi o człowieku. I nie więzienie go łamie.
— Nie poradziłbym sobie na zewnątrz, Andy. Wiem.
Wstał.
— Przemyśl to — rzucił zdawkowo w tym samym momencie, gdy rozległ się gwizdek na zbiórkę. I odszedł, jakby był wolnym człowiekiem, który właśnie zaproponował coś drugiemu wolnemu człowiekowi. To wystarczyło, żebym przez chwilę również poczuł się wolny. Andy potrafił tego dokonać. Umiał sprawić, że zapominałem o tym, iż obaj jesteśmy dożywotnimi, zdanymi na łaskę nieugiętej komisji zwolnień warunkowych i kochającego psalmy dyrektora, który chciał zatrzymać Andy'ego tam, gdzie był. W końcu Andy był jego maskotką umiejącą załatwiać zwroty podatków. Jakie zdolne zwierzę!