- Maffitt zawarł umowę z Dobem Hydem... 

Każdy jest innym i nikt sobą samym.

Uznał go za swego przewodnika. Co do mnie, to zwykłem wybierać sobie sam przewodnika.
- A kto jest nim teraz?
- Chcę trzymać z panem, przyjacielu. Przyjechałem tu właśnie po to, żeby to panu powiedzieć.
Na te słowa Kelland zareagował w sposób osobliwy: opuścił prawą dłoń na kolbę rewolweru gestem szybkim, zaskakującym, który kogoś o niecnych zamiarach sprowokowałby do czynu. Brand przygarbił się tylko i wciągnął brzuch, ręce trzymał jednak nadal skrzyżowane na piersi.
- Nie, już się zdecydowałem - powiedział.
- Niech pan się stąd nie rusza - polecił Kelland, odchodząc dalej.
Kierował się w stronę biura Chavisa. Kiedy doszedł na miejsce, przyczepił kartkę do tablicy ogłoszeń za pomocą odznaki tak, aby każdy mógł ją przeczytać, a następnie wrócił do saloonu.
W środku byli już Chavis i Soder. Przy barze stało kilku próżniaków, a blady karciarz siedział samotnie przy swoim stoliku. Cal Soder stał za kontuarem, naprzeciw Chavisa. Kiedy Kelland wszedł do izby, Charley zbliżył się do stolika karciarza i usiadł przy nim. Kelland położył dłoń na ladzie, a barman - na znak dany przez Sodera - podał mu butelkę i szklaneczkę.
Jim wziął jedno i drugie, udał się w kąt izby i usiadł. Nikt nie przerywał ciszy; wydawało się, że wszyscy wstrzymali oddechy. Kelland jednym haustem opróżnił szklaneczkę. Whisky oblała go palącym płomieniem, a zarazem ukoiła nerwy. Nie doszedł jednak jeszcze do siebie. Miał silnie rozwinięte poczucie dumy i duma ta była również jego słabą stroną. Właśnie duma kazała mu odpiąć gwiazdę.
Karciarz odszedł, zostawiając Chavisa samego przy stole; zatopionego w myślach, wpatrującego się tylko w swoje dłonie. Kelland musnął go przelotnym spojrzeniem. Sam również głowił się nad całą sprawą, usiłując znaleźć sposób, by zwalczyć własne przygnębienie.
Ciążyła na nim odpowiedzialność za rozwój ostatnich wypadków. Dotychczas nie przekroczył granic, jakie wyznaczał pełniony przezeń urząd. Jeżeli jednak miał postąpić teraz tak, jak nakazywało mu sumienie, nie mógł nadal zasłaniać się gwiazdą. Jeff White pozwolił mu wprawdzie posunąć się tak daleko, jak to uzna za stosowne, ale zastępcy szeryfa nie wolno było opowiadać się otwarcie po jednej ze stron uwikłanych w walkę. Nawet stary Jeff nie pochwaliłby takiego kroku.
Ktoś inny na jego miejscu, kto potrafi zachować zimną krew, dałby za wygraną i pozostawiłby wszystko własnemu biegowi. Ale on nie mógł się już zdobyć na neutralność. Nie mógł dłużej stać na uboczu i przyglądać się spokojnie, jak Dobe Hyde niszczy Barrów, uzurpując sobie prawo do ich władzy i rancza.
Siedział tak i rozmyślał, podczas gdy w saloonie robiło się coraz ciemniej. Wreszcie podniósł głowę i ujrzał Sodera, który właśnie gasił lampę przy sąsiednim stoliku. Wszyscy inni, oprócz Chavisa, poszli już sobie.
- Kapitanie, widywałem wielu twardych ludzi, jak zjawiali się tu i odjeżdżali - odezwał się Soder. - Pan popełnił już kilka błędów, ale największym z nich jest to, że przyszedł pan dzisiejszego wieczoru do mojego saloonu.
Kelland nie poruszył się nawet. Siedział pochylony nad stołem, opierając się łokciami o blat. Soder zgasił już dwie lampy za barem; tlące się jeszcze knoty zasnuwały izbę gryzącym dymem. Tuż obok Kellanda paliła się lampa, rzucając na niego wątły blask. Druga wisiała nad drzwiami.
Teraz Kelland dostrzegał wyraźnie pewne szczegóły, które w pierwszej chwili uszły jego uwagi. Wahadłowe drzwi dygotały z lekka, jakby pod naporem z zewnątrz. Nad nimi pojawiła się czyjaś głowa i zniknęła natychmiast z powrotem. Po drugiej stronie izby było jedno okno, tu, gdzie siedział Kelland - dwa. Szyby były pomalowane na zielono, aby nikt z ulicy nie mógł zajrzeć do środka.
Cal Soder stał w bezruchu, podczas gdy Chavis krok po kroku odsuwał się od stolika. Soder nie nosił pasa z olstrami. Jeżeli miał rewolwer, to musiał go nosić albo za paskiem, albo pod pachą. Chavis nosił broń na biodrze.
- Narobił pan dużo głupstw w mieście, kapitanie - mówił dalej Soder. - Najgorsze było to, że zostałem obrażony. A na to nie pozwolę nikomu.
Chavis postąpił bardziej do tyłu, aż stanął pod lampą. Drzwi zakołysały się i zaskrzypiały lekko. Kelland zrozumiał już, na czym polega różnica między tymi dwoma mężczyznami. Soder panował nad sobą cały czas, Chavis natomiast odwrócił się właśnie nerwowo do drzwi i syknął:
- Do diabła! Odejdźcie stąd!
Znowu drgnął, przerażony raptem własną nieostrożnością.
- Jest pan tu sam jak palec, Chavis - powiedział Kelland spokojnie i powoli. - Maffitt przyłączył się do innej sfory. Jest teraz z Dobem, a - o ile dobrze słyszałem - Dobe poluje właśnie na pański skalp. A więc na czyją pomoc może pan liczyć, co?
- To kłamstwo! - krzyknął Chavis.