Każdy jest innym i nikt sobą samym.

To chyba nie było to. Pięciolatek jak żywe srebro, bardzo bystry, szybki, sprytny – zabawny dzieciak.
Miał niecały metr wzrostu – był mały na swój wiek, ale proporcjonalny: żadnej wielkiej głowy czy dziwnej szczęki, nic z tych rzeczy. Miły, normalnie wyglądający pięciolatek. Tylko że w tym samym wieku, co ja: miał dwadzieścia dwa lata.
Kiedy się odzywał, mówił piskliwym, wysokim głosem pięcioletniego dziecka; kiedy szedł – podskakiwał i szurał nogami jak pięciolatek; rozmawiał o tym, co interesuje chłopca w wieku pięciu lat: o komiksach, o zabawie w wojsko, o przyczepianiu do przedniego widelca roweru żabką do bielizny sztywnego kawałka tektury, żeby uderzające w niego szprychy naśladowały dźwięk motorówki. Zadawał pytania w stylu „dlaczego ta rzecz robi tak?”, „jak wysoko jest w górze?”, „jak stare jest stare?”, „dlaczego trawa jest zielona?”, „jak wygląda słoń?”. Mając dwadzieścia dwa lata, był pięciolatkiem.
* * *
Rodzice Jeffty’ego tworzyli niewesołą parę. Ponieważ ciągle byłem kolegą Jeffty’ego i ciągle pozwalałem mu plątać się po moim sklepie, a czasami zabierałem go na wiejski jarmark, na mini-golfa czy do kina, to w końcu często spędzałem czas i z nimi. Nie bardzo mi się to uśmiechało, bo jego rodzice byli okropnie przygnębiający. Z drugiej strony chyba nie można było spodziewać się po tych biedakach niczego innego. Mieli u siebie w domu odmieńca, potomka, który w ciągu dwudziestu dwóch lat nie przekroczył wieku pięciu lat, który w nieskończoność darzył ich skarbem owego szczególnego dziecięcego stanu, lecz który także pozbawił ich radości obserwowania, jak wyrasta na normalnego dorosłego człowieka.
Wiek pięciu lat to cudowny okres w życiu człowieka... albo może takim być, jeśli dziecko jest wolne od straszliwego zezwierzęcenia, jakiemu oddają się jego rówieśnicy. To czas szeroko otwartych oczu i nie ustalonych wzorców; czas, gdy nie zostało się jeszcze uformowanym do przyjmowania wszystkiego za niezmienne i beznadziejne; czas, gdy ręce nigdy nie są bezczynne, umysł chce się nauczyć wszystkiego naraz, a świat jest nieskończony, kolorowy i pełen tajemnic. Pięć lat to szczególny wiek, zanim jeszcze poszukująca, nieugaszona, donkiszotowska dusza młodego marzyciela nie zostanie wtłoczona w ponure pudełko szkolnej klasy. Wiek, gdy drżące dłonie, chcące wszystkiego dotknąć, wszystko potrzymać i wszystko zbadać, nie są jeszcze zmuszane do nieruchomego leżenia na ławkach. Wiek, gdy ludzie nie zaczęli jeszcze mówić: „zachowuj się jak duży chłopiec”, „dorośnij wreszcie” czy „postępujesz jak dziecko”. To wiek, w którym dziecko zachowujące się jak dorosły nadal jest śliczne, wrażliwe i przez wszystkich lubiane. Czas radości, zachwytu, niewinności.
Jeffty zatrzymał się w tym czasie, mając pięć lat – ot tak, po prostu.
Dla jego rodziców był to jednak nieustający koszmar, z którego nie mógł wyrwać ich nikt – ani pracownicy opieki społecznej, ani księża, psycholodzy wieku dziecięcego, nauczyciele, ani żaden przyjaciel, uzdrowiciel, psychiatra... Nikt. Przez siedemnaście lat ich smutek rósł, ewoluując od ślepej rodzicielskiej miłości do niepokoju, od niepokoju do zmartwienia, następnie poprzez strach, dezorientację, gniew, niechęć – do otwartego wstrętu, a w końcu od dogłębnej nienawiści i obrzydzenia do naznaczonego otępieniem i przygnębieniem pogodzenia się z losem.
John Kinzer był kierownikiem zmiany w zakładach wytwórczych narzędzi i barwników Baldera, rocznik trzydziesty. Dla wszystkich, oprócz samego zainteresowanego, jego życie było wyjątkowo pozbawione wszelkich wydarzeń. W żaden sposób nie zwracał na siebie uwagi... poza tym, że był ojcem dwudziestodwuletniego pięciolatka.
John Kinzer był niedużym mężczyzną, miękkim, o jakby przytępionych konturach i bladych oczach, które nigdy nie patrzyły w moje dłużej niż kilka sekund. Podczas rozmów stale kręcił się na fotelu i sprawiał wrażenie, że widzi coś w górnych kątach pokoju, coś, czego nikt inny nie dostrzegał... albo nie chciał dostrzec. Do Kinzera chyba najlepiej pasowało słowo „prześladowany”. To, czym stało się jego życie... „Prześladowany” pasowało do niego i już.
Leona Kinzer dzielnie usiłowała zrekompensować zachowanie męża. Bez względu na to, o jakiej porze dnia przychodziłem, zawsze starała się wmusić mi coś smacznego. A kiedy w domu był Jeffty, zawsze namawiała go do jedzenia: „Chcesz pomarańczę, kochanie? Taką ładną pomarańczę? A może mandarynkę? Mam mandarynki. Mogłabym ci obrać”. Lecz tak wyraźnie się bała, bała się własnego dziecka, że propozycje posiłków zawsze miały nieco złowieszczy wydźwięk.
Leona Kinzer była niegdyś wysoką kobietą, lecz lata przygięły ją ku ziemi. Zawsze wydawało się, że szuka jakiegoś fragmentu ściany pokrytego tapetą lub zagłębienia, w które mogłaby się wtopić, przybrać wzorzyste barwy ochronne i już ostatecznie ukryć się przed wszechobecnym spojrzeniem dużych, piwnych oczu dziecka, które przechodziłoby obok niej sto razy dziennie, wcale nie zdając sobie sprawy, że choć niewidzialna, ona tam jest i wstrzymuje oddech. Zawsze była przewiązana fartuchem, a ręce miała czerwone od sprzątania. Jak gdyby dbając o nieskazitelną czystość otoczenia, mogła odpokutować za swój wyimaginowany grzech wydania na świat tej dziwnej istoty.

Tematy