Każdy jest innym i nikt sobą samym.

Miała na sobie fioletowe palto; najwyraźniej serce je zapamiętało, choć ja nic o tym nie wiedziałem. Obok niej w szarej marynarce, jak zły duch, który nie zostawia śladów na śniegu, szedł Mehmet. Chciałem pobiec za nimi.
Przystanęli tam, gdzie dwa dni wcześniej kupiłem książkę, i zaczęli rozmawiać. Ich gesty, poruszenie i nerwowość Canan wskazywały raczej na spór niż zwykłą rozmowę. Byli jak para nawykłych do sprzeczek zakochanych.
Potem znów ruszyli przed siebie i znów się zatrzymali. Byłem daleko, ale ze sposobu, w jaki gestykulowali, i spojrzeń innych przechodniów wnioskowałem chłodno, że tym razem ich kłótnia przybrała na sile.
To też nie trwało zbyt długo. Canan zawróciła w kierunku Taşkişli, a Mehmet, odprowadziwszy ją wzrokiem, poszedł dalej, w stronę placu Taksim. Kolejny raz nie wiedziałem, co robić.
Wtedy zauważyłem, że mężczyzna z różową reklamówką w dłoni, który czekał na przystanku autobusów jadących do Sariyer, przeszedł na drugą stronę ulicy. Skupiony na wdzięcznych krokach cienia w fioletowym palcie nie spojrzałbym nawet na niego, ale w jego ruchach było coś, co przykuwało uwagę, niczym fałszywa nuta w utworze muzycznym. Kiedy od chodnika dzieliły go dwa kroki, wyjął coś z torby - broń, którą skierował w stronę Mehmeta. Chłopak też to dostrzegł.
Najpierw zobaczyłem, jak uderzenie kuli szarpnęło ciałem Mehmeta. Potem usłyszałem odgłos strzału i zaraz huk następnego. Myślałem, że usłyszę także trzeci, ale Mehmet zatoczył się i upadł. Mężczyzna, porzuciwszy reklamówkę, zaczął uciekać w stronę parku.
Canan szła w moim kierunku tym samym smutnym, wdzięcznym krokiem małego ptaka. Nie słyszała strzałów. Jakaś hałaśliwa, radosna ciężarówka wypełniona zasypanymi śniegiem pomarańczami wjechała na skrzyżowanie. Świat ożył.
Zobaczyłem zamieszanie w miejscu, gdzie zatrzymywały się minibusy. Mehmet próbował się podnieść. W oddali, w okrywającym park śniegu mężczyzna - już bez reklamówki - zbiegał po skarpie, w kierunku Stadionu Ýnönü, podskakując jak błazen, który chce rozśmieszyć dzieciarnię, a dwa wesołe, rozbrykane psy odprowadzały go wzrokiem.
Powinienem był zbiec na dół, odnaleźć Canan i opowiedzieć jej o wszystkim, ale stałem w miejscu, patrząc, jak Mehmet chwieje się, wodząc zdziwionym spojrzeniem dookoła. Jak długo to trwało? Jakiś czas, dłuższy czas - do chwili, gdy Canan, skręciwszy na rogu Taşkişli, zniknęła z pola widzenia.
Zbiegłem po schodach, mijając policjantów w cywilu, studentów i portierów przy drzwiach. Kiedy dotarłem do głównej bramy, nie zobaczyłem ani Canan, ani najmniejszego śladu jej obecności. Pospieszyłem w górę ulicy, ale tam też jej nie było. Gdy znalazłem się w końcu na skrzyżowaniu, nie mogłem dostrzec niczego ani nikogo, kto miałby związek z wydarzeniami, których świadkiem byłem przed chwilą. Nie było też ani Mehmeta, ani plastikowej torby, którą porzucił człowiek z pistoletem.
W miejscu, gdzie upadł Mehmet, śnieg stopniał i zmienił się w błoto. Właśnie przechodziła tędy szykownie ubrana matka z dwuletnim synkiem w takke[5].
- Dokąd uciekł zając, mamo? - Zapytał chłopiec.

Tematy