- Teraz ty coś zaśpiewaj, szczeniaku - powiedział.
- Nie znam żadnych piosenek - wysapał Jake. Miał nadzieję, że sprawiał wrażenie bardziej zdyszanego, niż był w rzeczywistości. Nie wiedział, czy to na coś mu się przyda, lecz w tej sytuacji warto było próbować każdego podstępu.
Gasher mocno szturchnął go łokciem w plecy, o mało nie powalając w sięgającą do kostek wodę, która leniwie płynęła kanałem.
- Lepiej przypomnij sobie coś, jeśli nie chcesz, żebym przetrącił ci krzyż, szczeniaku. - Przerwał, a potem dodał: - Tutaj są zjawy, chłopcze. Żyją w tych pieprzonych maszynach, tak jest. Śpiewy odpędzają je... nie wiedziałeś? Śpiewaj!
Jake zastanawiał się gorączkowo, chcąc uniknąć następnego szturchańca. Przypomniała mu się piosenka, której nauczył się na letnim obozie, mając siedem czy osiem lat. Otworzył usta i ryknął w ciemność, słuchając powracających ech i odgłosu płynącej i cieknącej wody oraz szumu wiekowej maszynerii.
Moja miła już od wtorku bawi w Nowym Jorku,
Kupię wszystko, co chciała, żeby w mieście została,
Bo ona ma bioderka
Mięciutkie jak z futerka,
O brachu kochany, znów jestem spłukany.
Moja miła już w sobotę do Vegas jechać ma ochotę,
Kupię wszystko, co chciała, żeby w mieście została,
Bo ona ma oczy lśniące,
Jak dwa placki gorące,
O brachu kochany, znów...
Gasher wyciągnął ręce, złapał Jake’a za uszy jak za uchwyty dzbana i pociągnął.
- Tuż przed tobą jest dziura - oświadczył. - Oddałbym światu przysługę, bez dwóch zdań, pozwalając w nią wpaść komuś, kto ma taki głos, ale to nie spodobałoby się Tik-Takowi, więc chyba na razie nic ci nie grozi. - Gasher puścił obolałe uszy chłopca i złapał go za koszulę. - Teraz pochyl się i namacaj drabinę po drugiej stronie. I staraj się nie ześlizgnąć i nie pociągnąć mnie ze sobą!
Jake ostrożnie wychylił się, wyciągając ręce, obawiając się upadku w przepaść, której nawet nie widział. Szukając drabiny, poczuł na twarzy podmuch ciepłego powietrza - świeżego i niemal pachnącego - i gdzieś w dole dostrzegł słabą, różowawą poświatę. Jego palce natrafiły na stalowy szczebel i zacisnęły się na nim. Rany po zębach Eja znowu się otworzyły i poczuł ciepłą krew, cieknącą mu po dłoni.
- Masz? - spytał Gasher.
- Tak.
- To złaź! Na co czekasz, niech cię szlag!
Gasher puścił jego koszulę i Jake wyobraził sobie, jak szykuje się, by popędzić go kopniakiem w tyłek. Szybko przeszedł nad studnią rozświetloną nikłą poświatą i zaczął schodzić po drabinie, starając się oszczędzać zranioną dłoń. Te szczeble nie były pokryte olejem i mchem i wydawały się prawie niezardzewiałe. Szyb był bardzo wysoki. Jake schodził pospiesznie, starając się nie dopuścić do tego, by Gasher nadepnął mu na dłonie swoimi buciorami na grubych podeszwach, i wspominał oglądany kiedyś w telewizji film - „Podróż do wnętrza Ziemi”.
Pulsowanie maszynerii stało się głośniejsze, a różana poświata jaśniejsza. Warkot wciąż był dychawiczny, ale najwyraźniej te maszyny były w lepszym stanie od tych na górze. A kiedy w końcu Jake znalazł się na samym dole, zobaczył, że jest tam sucho. Nowy korytarz miał płaskie sklepienie, prawie dziesięć stóp wysokości i ściany z karbowanej stalowej blachy. W obie strony ciągnął się jak okiem sięgnąć, prosty jak strzała. Jake instynktownie przeczuwał, nawet o tym nie myśląc, że ten korytarz (znajdujący się co najmniej siedemdziesiąt stóp pod miastem Lud) biegł wzdłuż ścieżki Promienia. A gdzieś na górze - był tego pewien, chociaż nie potrafiłby wyjaśnić dlaczego - tor pociągu, którego przyszli tu szukać, również przebiegał zgodnie z nim.
Tuż pod sufitem po obu stronach tunelu znajdowały się wąskie kratki wentylacyjne. To z nich płynęło świeże, suche powietrze. Z niektórych zwisały niebieskoszare brody mchu, ale większość nie była zarośnięta. Pod nimi w regularnych odstępach widniały żółte strzałki opatrzone symbolem przypominającym małe „t”. Strzałki wskazywały kierunek, w którym podążali Gasher i Jake.