Każdy jest innym i nikt sobą samym.

Można by sądzić, że w niektórych wypadkach
Natura wzburzona zbrodniami człowieka, którego ściga swym gniewem, chce przygnieść go
przed ostatecznym unicestwieniem wszystkimi ciosami, jakie ma w swej mocy. Franval, w
podartym ubraniu, ze szpadą w dłoni, oddalał się śpiesznie od miejsca tragicznego wydarze-
nia i przedzierał w stronę Valmoru. Znał jednak słabo te okolice, w których przebywał dotąd
tylko raz jeden, zbłądził między ciemnymi ścieżkami tego wielkiego i obcego lasu...
Wyczerpany zmęczeniem, przygnieciony bólem, rozdarty niepokojem, smagany burzą,
upadł wreszcie na ziemię. Po raz pierwszy w życiu oczy jego zwilżyły się szczerymi łzami.
– Wszystko sprzysięgło się, aby zdruzgotać mnie nieszczęsnego! – zawołał. – Ręka
Opatrzności przebiła cierpieniem moją duszę! Zwiedziony ułudą powodzenia nie znałem do-
tąd nieszczęścia... O ukochana, którą tak ciężko dotąd krzywdziłem, która w tej chwili jesteś
już może ofiarą mej zawziętości i okrucieństwa... żono uwielbiana! Czy świat cieszy się jesz-
cze twoim istnieniem? Czy ręka Opatrzności zdołała wstrzymać cios przeze mnie przygoto-
wany?... Eugenio, dziewczyno łatwowierna, niegodnie zwiedziona moimi haniebnymi pod-
stępami... czy głos Natury skruszył twoje serce, czy zapobiegł skutkom mojej namowy, a twej
słabości? Czy jeszcze jest czas? Czy mam jeszcze czas, Boże sprawiedliwy?
Nagle dobiegł go z dala posępny i majestatyczny dźwięk licznych dzwonów... Odbijając
się od niskiego sklepienia chmur przejmował jego duszę zgrozą. Zamilkł przerażony.
– Co to? – zerwał się z ziemi. – Córko niegodziwa! Czy to już śmierć? Zemsta!? Czyżby
piekło dokończyło mego dzieła? Te dzwony... gdzie jestem? Skąd je słyszę? Dobij mnie. Bo-
że! Dobij występnego! – A padając na kolana zawołał: – Wielki Boże! dopuść, bym złączył
swój głos z błaganiem tych wszystkich, którzy w tej chwili wzywają twego zmiłowania! Wi-
dzisz me wyrzuty sumienia i moje cierpienie, przebacz, że cię dotąd nie znałem... Racz wy-
słuchać błagania... pierwszego błagania, które ośmielam się zwrócić ku tobie!
Istoto Najwyższa! Ocal cnotę, ratuj tę, która była twym najpiękniejszym obrazem na zie-
mi! Niechaj te dzwony... te straszne dzwony nie okażą się sygnałem zbrodni, która przejmuje
mnie przerażeniem!
Franval, niemal oszalały, nieświadomy, co czyni, powlókł się drogą, wyrzucając z siebie
bezładne słowa... Nagle usłyszał daleki tętent... ktoś zbliżał się ku niemu; wytężył słuch; dro-
gą pędził na koniu jakiś jeździec.
– Kimkolwiek jesteś – zawołał Franval, rzucając się ku nadjeżdżającemu – kimkolwiek je-
steś, zlituj się nad nieszczęsnym, zdruzgotanym przez cierpienie! Gotów jestem targnąć się na
swe życie! Pomóż mi, ratuj mnie, jeśliś człowiekiem i masz Boga w sercu! Ocal mnie przed
własnym moim obłąkaniem!
67
– Boże! – odpowiedział mu głos dobrze znajomy. – To pan? Tutaj?! O nieba! Wstrzymaj
się!
I Clervil... gdyż był to właśnie Clervil, szlachetny kapłan uwolniony z więzienia Franvala,
którego los zesłał na pomoc nieszczęśliwemu w najtragiczniejszej chwili życia, zeskoczył z
konia i schwycił w objęcia swego zawziętego wroga.
– A więc to ty księże – wyszeptał Franval, przyciskając do piersi czcigodnego starca – to
ty, wobec którego tak strasznie zawiniłem...
– Niech się pan uspokoi! Proszę się uspokoić! Uwolniłem się od nieszczęść, które na mnie
spadły, nie myślę już i o tych, które pan na mnie ściągnął, skoro z woli bożej mogę służyć
panu swoją pomocą.. .Okrutna to będzie usługa, którą mam panu oddać, ale niestety koniecz-
na... Usiądźmy... Spocznijmy u stóp tego cyprysa, przystoi ci teraz tylko żałobny wieniec z
jego liści. Drogi panie de Franval, jakże straszne są wieści, które ci przynoszę! Płacz, przyja-
cielu, łzy ulżą twemu cierpieniu; niestety, muszę ci zadać jeszcze większy ból... Minęły dni
radości, przepadły dla ciebie jak piękny sen, zostały ci teraz jeno dni rozpaczy i cierpienia.
– Rozumiem, księże... Te dzwony...
– Zanoszą do stóp Najwyższej Istoty żal i modły zrozpaczonych mieszkańców Valmoru,
którym Przedwieczny zesłał anioła po to tylko, aby go opłakiwali i żałowali...
Słysząc te słowa Franval oparł o pierś ostrze szpady i chciał przeciąć nić swego żywota.
Ale Clervil odepchnął broń i zawołał: