Wyglądało na to, że Spruillowie spodziewają się wszystkiego najgorszego, i próbowałem sobie przypomnieć, czy którykolwiek z nich widział bójkę. Za spółdzielnią zebrał się tłum ludzi, poza tym wszystko działo się bardzo szybko. Dewayne i ja byliśmy zahipnotyzowani widokiem krwi, dlatego nie zwracaliśmy uwagi na innych widzów.
Stick żuł źdźbło trawy, które sterczało mu z kącika ust, i wetknąwszy kciuki do kieszeni spodni, obserwował twarze ludzi ze wzgórz. Hank opierał się o pień dębu, szyderczo szczerząc zęby do każdego, kto śmiał na niego spojrzeć.
- Wczoraj za spółdzielnią była tęga rozróba - rzucił Stick, patrząc na Spruillów. Pan Spruill tylko kiwnął głową. - Kilku miejscowych chłopaków zadarło z przyjezdnymi. Jeden z nich, to znaczy z miejscowych, niejaki Jerry Sisco, zmarł dziś rano w szpitalu w Jonesboro. Miał pękniętą czaszkę.
Spruillowie poruszyli się niespokojnie: wszyscy z wyjątkiem Hanka, który ani drgnął. Było oczywiste, że nie wiedzieli o śmierci Jerry’ego.
Stick splunął i przestąpił z nogi na nogę; zdawało się, że lubi być w centrum uwagi i przemawiać głosem stróża prawa, takiego z odznaką i rewolwerem.
- Dlatego rozglądam się po okolicy, rozpytuję i próbuję ustalić, kto brał w tym udział.
- Na pewno nie my - odrzekł pan Spruill. - Jesteśmy spokojnymi ludźmi.
- Tak?
- Tak.
- Byliście wczoraj w mieście?
- Byliśmy.
Zaczęli łgać, więc ostrożnie wyjrzałem spomiędzy mamy i babci, żeby lepiej widzieć. Byli wyraźnie przestraszeni. Bo i Dale stali blisko siebie, nerwowo strzelając oczami. Tally nie chciała na nas patrzeć i wbiła wzrok w ziemię. Pan i pani Spruill nerwowo szukali przyjaznych twarzy. Trot jak zwykle uciekł do swojego świata.
- Macie syna imieniem Hank? - spytał Stick.
- Może - odparł pan Spruill.
- Tylko bez takich gierek - warknął rozeźlony Stick. - Ja zadaję pytania, a wy odpowiadacie, jasno i wyraźnie. W areszcie w Jonesboro jest bardzo dużo miejsca. Mogę tam zabrać całą rodzinę. Jasne?
- To ja jestem Hank Spruill! - zadudnił potężny głos. Hank wyszedł zza rodziców i braci i stanął na wyciągnięcie ręki przed Stickiem, który, choć o wiele od niego niższy, bynajmniej nie stracił rezonu.
Przyglądał mu się chwilę i spytał:
- Byłeś wczoraj w mieście?
- Byłem.
- Wdałeś się w bójkę za spółdzielnią?
- Nie. Ja ją udaremniłem.
- To ty pobiłeś Sisców?
- Nie wiem, jak się nazywali. Było ich dwóch. Katowali jednego z naszych, więc ich powstrzymałem.
Zadowolony z siebie, uśmiechał się bezczelnie. Nie okazywał ani cienia strachu i, choć niechętnie, podziwiałem go, że tak odważnie stawił czoło przedstawicielowi prawa.
Stick rozejrzał się i zatrzymał wzrok na twarzy dziadka. Zwęszył trop i był z siebie bardzo dumny. Przesunął źdźbło trawy do drugiego kącika ust i ponownie spojrzał na Hanka.
- Biłeś ich kijem?
- Nie musiałem.
- Odpowiedz na pytanie. Czy biłeś ich kijem?
- Nie - odparł bez wahania Hank. - To oni mieli kantówkę.
Naturalnie odpowiedź ta stała w jawnej sprzeczności z zeznaniami innych świadków.
- Chyba będę musiał cię aresztować - powiedział Stick, jednak nie sięgnął po wiszące u pasa kajdanki.
Pan Spruill zrobił krok w stronę dziadka.
- Jeśli on go zabierze, wyjeżdżamy stąd - oświadczył. - Natychmiast.
Dziadzio był na to przygotowany. Ludzie ze wzgórz słynęli z tego, że potrafili błyskawicznie zwinąć namioty i zniknąć, dlatego żaden z nas nie wątpił, że pan Spruill mówi serio. Nie minęłaby godzina i wyjechaliby do Eureka Springs; wróciliby do swojej krzakówki, w góry. Z pomocą samych Meksykanów obrobienie osiemdziesięciu akrów bawełny było po prostu niemożliwe. Liczył się każdy kilogram. Każda para rąk.
- Powoli, Stick, spokojnie - powiedział dziadek. - Pogadajmy. Obaj dobrze wiemy, że Siscowie to opryszki. Często się biją i biją się nieuczciwie. Wygląda na to, że trafiła kosa na kamień.
- Mam tam trupa, Eli. Rozumiesz?
- Po mojemu, dwóch na jednego to samoobrona. W takiej walce nie ma nic uczciwego.
- Ale spójrz tylko, jaki z niego bysior.
- Tak jak mówiłem, trafiła kosa na kamień. Dobrze wiemy, że Siscowie oberwaliby prędzej czy później. Wypytaj chłopaka, niech ci wszystko opowie.
- Nie jestem żadnym chłopakiem! - warknął Hank.
- Opowiedz, co się stało - odrzekł dziadzio, chcąc zyskać na czasie. Rozwlec, przedłużyć rozmowę i może Stick znajdzie jakąś wymówkę, żeby odjechać i wrócić dopiero za kilka dni?
- Mów - powiedział Stick. - Posłuchajmy. Nikt inny nie chce gadać.
Hank wzruszył ramionami.
- Poszedłem za spółdzielnię, zobaczyłem, jak tych dwóch kmiotków tłucze Doyle’a, więc się wtrąciłem.
- Kto to jest Doyle?
- Facet z Hardy.
- Znasz go?
- Nie.
- To skąd wiesz, skąd pochodzi?
- Po prostu wiem.
- Szlag by to! - Stick splunął Hankowi pod nogi. - Nikt nic nie wie. Nikt nic nie widział. Za spółdzielnią było pół miasta, ale nie, wszyscy, cholera, nagle oślepli.
- Wygląda na to, że było dwóch na jednego - powtórzył dziadek. - I nie przeklinaj. Jesteś na moim podwórzu i są tu kobiety.