Pokłócili się o coś, piekło wybuchło w kuchni, moja matka i mój mąż łapali na siebie wzajemnie siekierę, teoretycznie wprawdzie, bo siekiery w domu nie było, ale nagle poczułam, że mam tego dość. Zerwałam z wieszaka jesionkę i wyleciałam z mieszkania.
W kieszeni jesionki przypadkiem miałam rękawiczki, za to na nogach ranne pantofle. Udałam się na piechotę do Janki, na przełaj, przez zamarznięte pole, mniej więcej trasą alei Niepodległości, która wtedy jeszcze na tym odcinku nie istniała, dochodziła tylko do Odyńca. Przebywszy z dużą energią dystans trzech i pół kilometra, weszłam do jej kuchni prosto z sieni, prawie bez pukania.
Janka siedziała przy kuchennym stole pod oknem, spojrzała na mnie, przeniosła wzrok na moje nogi i powiedziała z uciechą: — O! Uciekłaś z domu?
Mój stan duchowy i poglądy zaczęły ulegać zmianie już w połowie spaceru, pod koniec wpadłam w doskonały humor. Obie wybuchnęłyśmy śmiechem. Zostałam u niej i postanowiłam, że nie wrócę, dopóki rodzina nie okaże jakiejś przyzwoitości.
W domu zauważono moją nieobecność i zaczęto mnie szukać. Mój mąż metodę poszukiwań wybrał dość oryginalną, usiadł mianowicie na trawniczku po drugiej stronie ulicy, pod ogrodzeniem budowy, i twardo siedział z zaciętym wyrazem twarzy. Znalazł mnie ojciec, któremu Janka przyszła „na myśl od razu. Oznajmiłam, że nie wracam, musi przyjechać po mnie mój mąż, inaczej zamieszkam u przyjaciółki, a oni niech robią, co chcą. Mąż przyjechał taksówką po pół godzinie, jeszcze trochę nadęty, zła byłam na niego, ale głównie mnie to wszystko śmieszyło, wsiadłam zatem bez protestu.
Dopiero w kilka lat później mój mąż ujawnił właściwe mu poczucie sprawiedliwości. Przyjrzawszy się sytuacji szwagra w domu jego rodziców, powiedział do mnie całkowicie dobrowolnie i z lekką skruchą: — Wiesz, teraz widzę, jaki ja byłem okropny… A pewnie, że był okropny. Co prawda, moja matka usiłowała traktować go podobnie jak mego ojca, on zaś uległości w charakterze nie posiadał i nie poddawał się temu, ale w końcu nie ona u nas mieszkała, tylko my u niej. Mój mąż głupio twierdził, że nie widzi powodu, dla którego ma ulegać dzikim fanaberiom obcej osoby, nie żenił się z nią i nie pozwoli sobą pomiatać, a moja matka domagała się ode mnie poskromienia tego zbrodniarza. Przy całym swoim uroku, była nieznośna, dla obcego faceta nie zamierzała łagodzić sobie charakteru, nie zapraszała go, reagowała ostro. Stanowiłam bufor pomiędzy nimi i gdybyśmy wreszcie nie dostali mieszkania, niewątpliwie skończyłabym w Tworkach, bo to ja sprowadziłam go do rodzinnego domu i gniótł mnie ciężar odpowiedzialności za całą sytuację.
Teraz widzę, że ta cholerna odpowiedzialność zatruła mi życie. Ciągle czułam się za wszystko odpowiedzialna, skąd mi się to wzięło, na litość boską…?!
Zrobiłam dyplom, podjęłam pracę i wynieśliśmy się z Niepodległości. Przydzielone nam mieszkanie znajdowało się na Ochocie, na Dorotowskiej, i było absolutnie okropne, ale z zapałem zgodziłabym się na króliczą komórkę, byle tylko odczepić się wreszcie od tej polki rodzinnej.
Nowy lokal składał się z jednego pokoju z kuchnią, przedpokojem i łazienką. Wszystkie te pomieszczenia miały cechy szczególne różnego autoramentu, jedna z nich okazała się nawet dość zaskakująca. Pokój był długi, okno z portefenetrem miał na końcu, naprzeciwko głęboką wnękę i bardziej przypominał korytarz niż cokolwiek innego. Kuchnia mieściła się na potężnym obszarze dziewięciu metrów kwadratowych, ale dużą część przestrzeni zajmowało w niej palenisko węglowe z żelazną płytą i piekarnikiem, gazowa kuchenka stała obok, ponadto nie miała żadnej obudowy i należało do niej wstawić kredens. No owszem, miała bufet pod oknem, przy bufecie dwie osoby mogły siedzieć i miały tę wygodę, że prawie wszędzie sięgały ręką nie wstając z miejsca. W przedpokoju nie sposób było ubrać się w palto, a łazienka kradła mienie.
No dobrze, wybiegnę odrobinę do przodu. Ta łazienka też była długa i wąska, wszystko tam zostało zaprojektowane jako wydłużone prostokąty i gdybym wiedziała, kto to robił…! Teraz już nie, uczucia z czasem łagodnieją, ale wtedy zarżnęłabym go nożem kuchennym. Wanna oczywiście istniała, z drugiej strony na ścianie wisiało lustro z półeczką i należało pilnować, żeby się znad tej wanny nie wyprostować zbyt gwałtownie, bo wtedy waliło się plecami w półeczkę. O złodziejskich skłonnościach instalacji nie wiedzieliśmy bardzo długo, miałam już drugie dziecko i wciąż nie mogliśmy zrozumieć, gdzie giną rozmaite szmaty. Ilość pieluszek zmniejszała się zastraszająco, dziecko apetyt ma, ale przecież nie zeżarło…! Kto i jakim cudem gubił odzież dziecięcą, chustki do nosa, gacie i tym podobne utensylia…?