- A więc to pani jest ową nie zidentyfikowaną kobietą, o której pisały gazety?
- Owszem.
- W takim razie policja zna pani nazwisko.
- Tak. Nazywam się Darby Shaw. Jestem studentką drugiego roku prawa w Tulane. Thomas Callahan był moim profesorem i... bliską mi osobą. Napisałam raport, dałam go Thomasowi i... dalej już pan wie. Notuje pan?
Grantham oderwał na chwilę ołówek od kartki.
- Tak. Proszę mówić dalej.
- Mam na razie dosyć Dzielnicy Francuskiej i chcę stąd dzisiaj wyjechać. Zadzwonię do pana jutro... Jeszcze nie wiem, skąd. Czy ma pan dostęp do materiałów z kontroli finansowej ostatniej kampanii prezydenckiej?
- Owszem. Są ogólnie dostępne.
- Wiem, ale chodzi mi o to, jak szybko może pan wydobyć pewne informacje.
- Jakie informacje?
- Listę wszystkich ważniejszych sponsorów kampanii.
- To nie będzie trudne. Mogę ją mieć jeszcze dziś po południu.
- Więc proszę się o nią postarać, a ja zadzwonię do pana jutro rano.
- Dobrze. Ma pani kopię raportu?
Zawahała się.
- Nie, ale znam go na pamięć.
- I wie pani, kto kryje się za morderstwami?
- Owszem, lecz jeśli to panu powiem, również pan znajdzie się na liście ofiar.
- Zaryzykuję.
- Cierpliwości. Zadzwonię jutro.
Grantham odczekał chwilę, a potem odłożył słuchawkę. Wziął z biurka notatnik i ruszył zygzakiem poprzez labirynt komputerowych paneli. Zmierzał do przeszklonego biura sekretarza działu, Smitha Keena. Keen był starszym, wciąż krzepkim mężczyzną i prowadził w redakcji politykę otwartych drzwi, co gwarantowało ciągły chaos w jego biurze. Właśnie kończył rozmawiać przez telefon, gdy do pokoju wszedł Grantham i starannie zamknął za sobą drzwi.
- Otwórz je - polecił ostro Keen.
- Musimy porozmawiać.
- Porozmawiamy przy otwartych drzwiach. Otwórz je, do cholery!
- Daj mi minutę. - Grantham uniósł dłonie. Tak, sprawa była poważna. - Mogę mówić?
- Dobra. O co chodzi?
- Przed chwilą skończyłem drugą rozmowę telefoniczną z pewną młodą damą, niejaką Darby Shaw. Panna Shaw wie, kto zabił Rosenberga i Jensena.
Keen usiadł powoli za biurkiem i spojrzał podejrzliwie na Granthama.
- Synu, masz w rękach dynamit. Skąd wiesz, że ta Shaw nie kłamie? Z jakiego źródła pochodzą jej informacje? Co możesz udowodnić?
- Niczego jeszcze nie napisałem, Smith. Prowadzę rozmowy. Przeczytaj to. - Podał mu egzemplarz “Times-Picayune”, w którym opisano zamach na Callahana.
Keen czytał powoli.
- Kim był Callahan?
- Dokładnie przed tygodniem profesor Thomas Callahan wręczył urzędnikowi FBI kopię pewnego dokumentu, znanego obecnie jako raport “Pelikana”. W dokumencie tym przedstawiono teorię, której autorka wskazuje osoby stojące za morderstwami. Raport krążył w centrali Biura, skąd wysłano go do Białego Domu i Bóg wie dokąd jeszcze. Dwa dni później Callahan po raz ostatni uruchomił swoje porsche. Darby Shaw jest, jak twierdzi, tą nie zidentyfikowaną kobietą opisaną w gazecie. Była z Callahanem i miała z nim umrzeć.
- Dlaczego?
- Bo to ona napisała raport. Przynajmniej tak mówi.
Keen opadł na oparcie fotela i położył nogi na biurku. Spojrzał na zdjęcie Callahana.
- Gdzie jest raport?
- Nie wiem.
- Co zawiera?
- Tego również nie wiem.
- Więc nie wiemy nic, prawda?
- Na razie. Ale jakie zajmiemy stanowisko, jeśli dziewczyna wszystko mi opowie?
- A kiedy to zrobi?
Grantham zawahał się.
- Wkrótce. Chyba szybciej, niż myślisz.
Keen pokręcił głową i rzucił nowoorleańską gazetę na biurko.
- Jeśli zdobędziemy raport, Gray, wpadnie nam w ręce diament, z którego nic się nie da zrobić bez oszlifowania. Czeka nas ciężki, bolesny i skrupulatny proces weryfikacji danych. Bez tego nawet przecinek z raportu nie znajdzie się w mojej gazecie.
- Ale dajesz mi wolną rękę?
- Tak. I melduj o wszystkim, najlepiej co godzinę. Nie wolno ci napisać ani słowa bez porozumienia ze mną.
Grantham uśmiechnął się i otworzył drzwi.
Nie była to niestety robota po czterdzieści dolców za godzinę. Nawet nie za trzydzieści i nie za dwadzieścia. Croft wiedział, że za to gówniane szukanie igły w stogu siana wyciśnie z Granthama góra piętnaście dolarów. Jeśli dopisze mu szczęście. Gdyby miał inną pracę, posłałby Graya do wszystkich diabłów. Niechby znalazł sobie drugiego takiego frajera albo sam pobawił się w Myszkę Mickey.