Każdy jest innym i nikt sobą samym.


– Józefo! – przemówiła pani drżącym głosem. – Mam dobrą wiadomość dla ciebie. Przygotuj się w sercu na dobrą nowinę! Kobieta patrzyła bacznie na mówiącą.
– Na taką nowinę – mówiła pani coraz bardziej wzruszona – która ci sprawi wielką, wielką radość!... Oczy chorej rozszerzyły się nagle.
– Przygotuj się na to, że zobaczysz kogoś... pewną osobę... którą bardzo kochasz.
Kobieta silnym ruchem podniosła głowę i poczęła patrzyć płonącymi oczyma to na panią, to na drzwi...
– Osobę – mówiła pani blednąc, jakby sama zemdleć miała – która tylko co...
przybyła...
niespodziewanie.
– Kto przybył?! – zawołała kobieta głosem zduszonym, nieswoim, głosem śmiertelnie przerażonego człowieka. I nagle porwawszy się z pościeli z
przenikliwym krzykiem siadła nieruchoma, z oczyma szeroko otwartymi, z rękami podniesionymi do skroni, jakby wobec nadludzkiego widma. Marek, obdarty, okryty kurzawą, stał w progu podtrzymywany ramieniem lekarza.
Chora wydala trzykrotny, w jakieś wyżyny szału wznoszący się okrzyk:
– Boże! Boże! Boże mój!...
Rzucił się Marek. Chora wyciągnęła wychudłe ramiona i cisnąc głowę jego do swej piersi z konwulsyjną siłą, wybuchnęła gwałtownym śmiechem,
przerywanym jakimś suchym, bez jednej łzy, łkaniem, które ją powaliło na pościel jak martwą. Ale zerwała się natychmiast i szalona ze szczęścia pokrywała głowę syna pocałunkami – także szalonymi.
– Jesteś?... Skąd?... Jak?... Dlaczego jesteś? Czy to ty? Jak urósł! Boże! Jakeś się tu dostał? Kto cię przyprowadził? Sam jesteś? Czyś nie chory? Czy to ty, Marku? Czy mi się tylko tak śni! Boże... Boże mój! Przemów! Mów do mnie!
I nagle zmieniając ton głosu:
– Nie! Nie mów nic! Nic... Czekaj! – Zwróciła się do doktora gwałtownie: –
Prędko! Prędko, doktorze. Bo ja chcę być zdrowa! Ja muszę być zdrowa! Jestem gotowa. Niech pan ani chwili nic traci. Zabierzcie Marka... Niech Marek cię słyszy... I słodko do syna:
– Nic, Marku! Nic, dziecko! Mają mi coś powiedzieć. Ucałuj matkę. Idź!
Doktorze, już... już...
Wyprowadzono chłopca.
Państwo Mequinez, posługujące kobiety, wszyscy wyszli pospiesznie. Został
chirurg i asystent, który za nimi drzwi zamknął.
Pan Mequinez próbował zabrać z sobą Marka do oddalonego pokoju. Ale
okazało się to niepodobnym. Chłopiec był jakby przygwożdżony do posadzki.
Oczy jego stały się jakby obłąkane, usta mu drżały, chwiał się i ledwo mógł
przemówić głośno:
– Co to?... Co jest mamie? Co oni tam z mamą robią? Więc pan Mequinez, ciągle usiłując go poprowadzić dalej, tak mówił z cicha:
– Słuchaj! Zaraz ci powiem. Matka twoja jest chora. Trzeba jej zrobić małą operację... Pójdź, to ci opowiem to wszystko! I pociągnął go za sobą.
– Nie! – odrzekł chłopiec opierając się. – Ja chcę tu być. Tu niech mi pan opowie.
Wtedy inżynier, opowiadając bezładnymi słowy niebywałe jakieś rzeczy, wprost ciągnąć go zaczął.
Chłopiec przeraził się i drżał cały.
Naraz krzyk przenikliwy, jak gdyby krzyk śmiertelnie ranionej osoby, rozległ się po całym domu.
Odpowiedział mu krzyk chłopca jak echo boleści:
– Umarła matka moja! Lekarz stanął we drzwiach:
– Twoja matka ocalona, chłopcze!
Marek patrzył na niego przez chwilę, a potem do nóg mu się rzucił z głośnym łkaniem:
– Dziękuję, panie doktorze, dziękuję! dziękuję... Ale doktor podniósł go i rzekł:
– Wstań, dziecko! To nie ja, to ty, mały bohaterze, ocaliłeś matkę!
ODWAGA CYWILNA
Punkt o dwunastej stanęliśmy z nauczycielem naszym przed ratuszowym
gmachem, gdzie miano dawać medal chłopcu, który uratował towarzysza od utonięcia w Po.
Na frontowym tarasie powiewała wielka, trójkolorowa chorągiew. Weszliśmy dwójkami na dziedziniec. Pełno już się tam tłoczyło ludzi.
W głębi stół, czerwonym dywanem przykryty, na stole papiery, a za stołem rząd wyzłacanych foteli dla pana syndyka i dla panów radnych. Szwajcarzy
municypalni, w niebieskich koletach i białych spodniach, otaczali tę przestrzeń pilnując porządku. Po prawej stronie dziedzińca stali miejscy gwardziści, każdy z medalami na piersiach, a przy, nich straż celna; z drugiej strony pompierzy w paradnych mundurach i dużo luźno stojących żołnierzy, którzy przyszli patrzeć: kawalerzyści, bersalierzy, artylerzyści.
A dookoła panie, panowie, robotnicy, kilku urzędników, proste kobiety, dzieci –
a wszystko to jedno drugiemu patrzące przez głowę.
Wcisnęliśmy się w kąt, gdzie już było dużo uczniów z innych szkolnych sekcji z nauczycielami swoimi; a tuż przy nas stała spora kupka wyrostków, tak pomiędzy dziesiątym a osiemnastym rokiem, którzy śmiali się i mówili bardzo głośno, i znać było, że wszyscy są z przedmieścia nadrzecznego, znajomi i towarzysze chłopca, który miał dostać medal. A dookoła dziedzińca wszystkie okna zapchane głowami urzędników municypalnych. Nawet loża nad biblioteką miejską była pełna ludzi, którzy się do balustrady cisnęli; w loży zaś przeciwległej, tej nad bramą wchodową, cisnęły się uczennice szkół
publicznych i „Córki żołnierzy” w pięknych swoich niebieskich welonach.
Cały dziedziniec wyglądał zupełnie jak teatr.
Wszyscy rozmawiali wesoło, co chwila poglądając ku czerwonemu stołowi, czy nikt się nie pojawił jeszcze. W głębi portyku orkiestra poczynała grać z cicha.
Wysokie mury stały w jasnym słońcu. Było pięknie.
Naraz wszyscy zaczęli klaskać. W dziedzińcu, w lożach, w oknach. Wspiąłem się na końce palców, żeby coś zobaczyć. Tłum, który się cisnął poza czerwonym stołem, poruszył się nagle, a z tłumu wystąpili naprzód jakiś mężczyzna i jakaś
kobieta. Mężczyzna trzymał za rękę chłopca. To był ten chłopiec, który ocalił
kolegę. Mężczyzna zaś to był ojciec chłopca, mularz, w odświętnym ubraniu.

Tematy