Każdy jest innym i nikt sobą samym.


– Oczywiście, że przyszłam.
Ani słowem nie wspomina o wcześniejszych schadzkach. O wspólnej historii, zakończonej fiaskiem. Nie mówi, że Kanya nie powinna bawić się w tom i dee z ludźmi, których w końcu zdradzi. Za dużo hipokryzji, nawet dla Kanyi. Lecz Ratana i tak jest piękna. Kanya wspomina, jak śmiała się razem z nią, jak pływały łódką po Chao Phraya i patrzyły na świecące wokół papierowe tratewki podczas święta Loi Krathong. Wspomina, jak leżały razem, przytulone, fale chlupotały, a wokół migotały tysiące maleńkich świeczek, płynące po wodzie prośby i modlitwy całego miasta.
Ratana gestem każe jej podejść. Pokazuje jej zestaw zdjęć na monitorze. Zauważa dystynkcje kapitana na jej białym kołnierzu.
– Tak mi szkoda Jaideego. Był... dobry.
Kanya krzywi się, próbując pozbyć się wspomnienia o jego phii w korytarzu.
– Lepszy niż mówisz. – Przygląda się świecącym na ekranie zwłokom. – Co z nimi?
– Dwóch ludzi. Z dwóch różnych szpitali.
– I?
– Coś mieli. Coś groźnego. Wygląda jak wariant rdzy pęcherzowej.
– No i? Zjedli coś zakażonego. Umarli. Co z tego?
Ratana kręci głową.
– Byli żywicielami tego czegoś. Nosicielami. Nigdy nie widziałam, żeby coś takiego pasożytowało na ssakach.
Kanya przygląda się szpitalnym zapisom.
– Co to za ludzie?
– Nie wiemy.
– Rodzina ich nie odwiedzała? Nikt nie widział, jak przyszli? Nic nie mówili?
– Jeden, kiedy go przyjmowano, był półprzytomny. Drugi już głęboko w śpiączce z powodu rdzy.
– Pewna jesteś, że po prostu nie najedli się zakażonych owoców?
Ratana wzrusza ramionami. Skórę ma gładką i bladą od podziemnego życia. Nie to, co Kanya, opalona jak wieśniaczka od patroli pod ostrym słońcem. Zdecydowanie wybrałaby pracę nad ziemią, a nie tutaj, w ciemności. Z nich dwóch to Ratana jest odważna. Kanya wie na pewno. Zastanawia się, jakie demony własnej duszy sprawiły, że pracuje w tym piekielnym miejscu. Gdy były ze sobą, Ratana nigdy nie mówiła o przeszłości. O swoich stratach. Ale musi jakieś mieć. Muszą istnieć, jak skały pod falami i przybrzeżną pianą. Zawsze są jakieś skały.
– Nie, oczywiście, że nie jestem pewna. Nie na sto procent.
– Na pięćdziesiąt?
Jeszcze raz wzrusza z zakłopotaniem ramionami, wraca do papierów.
– Wiesz, że nie umiem tego powiedzieć. Ale ten wirus jest inny, układ białek w próbkach jest pozmieniany, sugeruje nową odmianę. Analiza tkanki nie pasuje do standardowej sygnatury rdzy pęcherzowej. Wykazuje podobieństwo do wariantów, jakie spotykaliśmy kiedyś. Warianty AgriGenu i TotalNutrient, AG134.s i TN249.x.d. Do obu jest mocno podobna...
– Co tam?
– Tylko że ona była w płucach.
– Czyli to cibiskoza.
– Nie. Rdza pęcherzowa. – Ratana patrzy na Kanyę. – Teraz rozumiesz problem?
– I nie wiadomo nic o ich historii, podróżach? Przyjechali z zagranicy? Może kliprem? Może z Birmy? Z południowych Chin? Nie są czasem z tej samej wsi?
Ratana wzrusza ramionami.
– O żadnym nic nie wiemy. Łączy ich tylko choroba. Kiedyś mieliśmy demograficzną bazę danych z zapisami DNA, genealogią, informacją o miejscu pracy i zamieszkania, ale wyłączono ją, żeby badania wyprzedzające miały więcej mocy do dyspozycji. – Wzrusza ramionami. – Zresztą i tak mało komu chciało się rejestrować, więc nie miało to sensu.
– Czyli nie mamy nic. Jakieś inne przypadki?
– Nie.
– To znaczy, jak dotąd.
– To nie zależy ode mnie. Wyłapaliśmy to tylko dzięki zaostrzeniu polityki. Szpitale meldują o wszystkim, o wiele więcej niż normalnie, żeby pokazać, że są posłuszne. Przypadkiem zgłoszono akurat to, a ja to zauważyłam wśród tych wszystkich raportów. Potrzebna nam pomoc Gi Bu Sena.
Kanyi cierpnie skóra.
– Jaidee nie żyje. Gi Bu Sen nie będzie chciał nam teraz pomóc.
– Zdarzało się, że coś go zainteresowało. Coś spoza jego własnych badań. W tym wypadku są szanse. – Patrzy na Kanyę z nadzieją. – Chodziłaś tam z Jaideem. Widziałaś, jak go przekonuje. Może tobą też się zainteresuje?
– Wątpię.

Tematy