- W niczym nas nie przypominają, nie są w żaden sposób do nas podobni.
- A na ile jest pan podobny do ameby? - spytałem. - Albo do pantofelka, albo do rośliny, albo do ryby, alba do zwierzęcia ziemnowodnego, albo do któregokolwiek z pańskich ewolucyjnych poprzedników? - Obcy są przynajmniej o jeden albo dwa, a całkiem możliwe, że i o trzy szczeble wyżej od nas na drabinie ewolucyjnej. To cud, że w ogóle potrafiliśmy się z nimi porozumieć. Sądzę, że ich kolejny etap ewolucyjny nie będzie obejmował fizycznego istnienia ani w czasie, ani w przestrzeni.
Silverman zamknął się. DeLaTorre i Song wymienili spojrzenia. Oczy Chena były bardzo rozszerzone.
- Wyobraźcie sobie planetę Ziemie jako ogromne łono - ciągnąłem spokojnie - płodne i wiecznie ciężarne. Idealnie przystosowane do podtrzymywania życia organicznego, wciąż płodzące i na rozkaz jakiegoś super - DNA mieszające coraz bardziej skomplikowane formy życia w miliardy rozmaitych kombinacji, w poszukiwaniu tej jedynej wystarczająco skomplikowanej, by przeżyła poza łonem i na tyle ciekawej, by tego spróbowała.
Kiedyś niewiele brakowało, abym miał brata. Urodził się martwy. Było już wtedy trzy tygodnie po terminie, pozostawał w łonie przez Bóg wie jaki błąd biologiczny. Łożysko nie nadążało już z absorbowaniem i wydalaniem jego odchodów; zaczęło umierać, gnić wokół niego, zatrute jego odchodami. Jego ośrodek podtrzymania życia przestał działać i mój brat umarł. Niemal zabił moją matkę..
Wyobraźcie sobie swoją rasę jako gestalt, pojedynczy organizm z subtelną skazą w kodzie genetycznym. Komórkę, o zbyt trwałych ściankach. Chociaż ten organizm jest już wystarczająco skomplikowany, by stanowić zjednoczoną świadomość planetarną, to jednak każda komórka najczęściej nadal działa indywidualnie. Jej grube ścianki utrudniają wymianę informacji, pozwalają organizmowi na tworzenie tylko najbardziej zgrubnej aproksymacji centralnego systemu nerwowego, sieci, która przenosi tylko bóle, dolegliwości i związane z nimi koszmary.
Ten organizm nie jest beznadziejnie zdeformowany. Chwieje się na krawędzi narodzin, pragnie żyć, choćby nawet przypominało to umieranie. Może mu się jeszcze udać. Znajdując się na krawędzi wymarcia, człowiek sięga do gwiazd, a teraz, w niespełna wiek po tym, jak pierwszy człowiek oderwał się od powierzchni Ziemi na skonstruowanej przez siebie maszynie latającej, zgromadziliśmy się tutaj, na orbicie Saturna, by zadecydować, czy trwanie naszej rasy należy jeszcze wydłużyć, czy też przeciąć.
Nasze łono jest niemal wypełnione trującymi produktami ubocznymi naszej cywilizacji. Staje przed nami pytanie: czy pozbędziemy się naszej neurotycznej zależności od planet, czy nie - zanim ona nas zniszczy?
- Co to za bzdury? - burknął Silverman. - Znowu coś w rodzaju waszego bajdurzenia o Homo caelestis? Czy to ma być ten wasz następny krok na drodze ewolucji? McGillicudy miał rację: to cholerna, ślepa uliczka ewolucji! Nawet za pięćdziesiąt lat nie będziecie samowystarczalni. Jeśli, Boże uchowaj, Ziemia i Księżyc wylecą jutro w powietrze, nie pociągniecie w kosmosie dłużej niż dwa, trzy lata. Jesteście pasożytami na organizmie niższych szczebli ewolucji, Armstead, wygnanymi pasożytami. Nie możecie żyć w waszym nowym środowisku bez komórek o ściankach ze stali i bryzgoszczelnego plastyku, bez podstawowych produktów cywilizacji, wytwarzanych tylko tam, w łonie.
- Myliłem się - powiedział cicho Tom. - Nie jesteśmy ślepą uliczką ewolucji. Nie potrafiłem dostrzec całego obrazu.
- A co pan przegapił?! - wrzasnął Silverman.
- Musimy teraz zmienić analogie - odezwała się Linda. - Zaczyna się załamywać. - Jej kontralt był ciepły i kojący, zauważyłem, że i Silverman zaczyna się uspokajać pod wpływem jego - magii. - Pomyślcie teraz o nas nie jak o sześcioistocie, czy sześciokrotnym płodzie. Pomyślcie o Ziemi nie jak o macicy, ale jak o jajniku - a o naszej szóstce jak o jajach. Wspólnie niesiemy połowę genów dla naszej nowej istoty.