Każdy jest innym i nikt sobą samym.

Bornhald pokiwał głową z wyraźną satysfakcją. — No, panie dozorco, urato-
wałem was przed wielkim nieszczęściem. To Sprzymierzeńcy Ciemności, którym wła-
śnie zamierzaliście pomóc w ucieczce przed Światłością. Powinniście odpowiadać dys-
cyplinarnie przed gubernatorem, może oddamy was śledczym, aby wykryli, jakie in-
tencje kierowały wami tej nocy. — Urwał, obserwując przerażenie dozorcy, które jed-
nak w żaden sposób nie wywierało na nim wrażenia. — Nie mielibyście na to ochoty,
co? Zamiast ciebie, zabiorę tych łotrów do naszego obozu, aby można ich było wybadać
w obliczu Światłości, zgoda?
— Zabierzesz mnie do waszego obozu, Biały Płaszczu? — Głos Moiraine dobiegł ich
nagle ze wszystkich stron jednocześnie. Przedtem, na widok zbliżających się do ich gru-
py Synów, skryła się w cieniu. — Wy będziecie mnie przesłuchiwać? — Kiedy zrobiła
krok do przodu, spowił ją mrok, dzięki czemu wydawała się wyższa. — Odważycie się
zagrodzić mi drogę?
Jeszcze jeden krok i Rand głośno wciągnął powietrze. Była naprawdę wyższa, jej gło-
wa znajdowała się na poziomie jego oczu, mimo iż siedział na grzbiecie konia. Cienie
przywarły do jej twarzy niczym chmury burzowe.
— Aes Sedai! — wrzasnął Bornhald, a z pochew wysunęło się pięć mieczy. — Giń!
Pozostali czterej zawahali się, lecz tamten uderzył.
Rand aż krzyknął, gdy laska Moiraine urosła, by odparować cios, na pozór takie deli-
katne rzeźbione drewno nie mogło przeciwstawić się twardej stali. Miecz uderzył i try-
snęła fontanna iskier, w ich syku ciało Bornhalda poleciało pomiędzy jego towarzyszy.
Wszyscy runęli na ziemię. Miecz Bornhalda dymił, klinga wygięła się pod kątem pro-
stym, w miejscu gdzie omal nie została przepołowiona.
— Ośmielasz się mnie atakować!
227
Głos Moiraine huczał teraz jak wiatr. Cień, który do niej przywarł, udrapował się wo-
kół ciała na kształt peleryny z kapturem, sama sięgała już wysokości miejskiego muru.
Spoglądała w dół jak olbrzym patrzący na robactwo.
— Ruszamy! — krzyknął Lan. — Z szybkością błyskawicy chwycił wodze klaczy Mo-
iraine i wskoczył na siodło własnego konia. — Teraz! — rozkazał.
Ramionami otarł się niemal o skrzydła bram, kiedy jego ogier rzucił się w wąski
otwór niczym ciśnięty kamień.
Przez chwilę Rand tkwił w miejscu jak sparaliżowany. Głowa i ramiona Moiraine
wystawały już ponad murem. Zgromadzeni przed wartownią dozorcy i Synowie skulili
się ze strachu. Twarz Aes Sedai ginęła w mroku, lecz jej oczy, wielkie jak księżyc w pełni,
błyszczały irytacją i gniewem. Rand przełknął ślinę, uderzył piętami boki swego wierz-
chowca i pogalopował za pozostałymi.
Pięćdziesiąt kroków za murem, gdzie Strażnik zebrał ich wszystkich wokół sie-
bie, Rand obejrzał się. Ciemny kształt Moiraine górował wysoko ponad umocnienia-
mi, jej głowa i ramiona ginęły gdzieś w głębokich ciemnościach nocnego nieba, oto-
czone srebrną poświatą niewidocznego księżyca. Kiedy tak z otwartymi ustami wga-
piał się w ten widok, Aes Sedai przestąpiła przez mur. Ktoś w szaleńczym pośpiechu za-
mknął bramy od wewnątrz. Gdy tylko znalazła się poza murami, natychmiast wróciła
do swych normalnych rozmiarów.
— Nie zamykać bram! — dobiegł ich czyjś niepewny okrzyk. Rand pomyślał, że to
pewnie głos Bornhalda. — Musimy ich ścigać i pojmać!
Dozorcy jednak nie zwolnili tempa. Bramy zatrzasnęły się z hukiem i chwilę później
krata zjechała na swoje miejsce.
„Może pozostali Synowie nie mają aż takiej ochoty stawiać czoła Aes Sedai, jak Born-
hald.”
Moiraine podbiegła do swej klaczy i pogładziła jej chrapy, potem wetknęła laskę pod
rzemyk popręgu. Tym razem Rand bez sprawdzania wiedział, że na lasce nie ma ani jed-
nej rysy.
— Byłaś wyższa niż jakiś olbrzym — powiedziała bez tchu Egwene, obracając się na
grzbiecie Beli.
Nikt inny się nie odezwał, ale Mat i Perrin starali się nie zbliżać do Aes Sedai.
— Czyżby? — spytała roztargnionym głosem Moiraine, sadowiąc się z powrotem
w siodle.
— Sama widziałam — zaprotestowała Egwene.
— Twój umysł płata ci figle najgłębszą nocą, oko widzi to, co nie istnieje.
— To nie pora na żarty — zaczęła gniewnie Nynaeve, lecz Moiraine przerwała jej.
— Rzeczywiście nie pora to na żarty — rzekła. — Być może utraciliśmy przewagę,
którą zyskaliśmy w „Jeleniu i Lwie”. Obejrzała się w stronę bramy i pokręciła głową.
228
— Gdybym tylko wiedziała, czy draghkar rzeczywiście się tu pojawił. — Prychnąw-
szy pogardliwie dodała: — I żeby tylko Myrddraal był naprawdę ślepy. Ale wówczas
musiałabym żądać niemożliwego. Zresztą nieważne. Wiedzą, którędy musieliśmy ucie-
kać, ale przy odrobinie szczęścia może uda nam się wymknąć. Lan!
Strażnik ruszył Drogą Caemlyn prowadzącą na wschód, a reszta, jak zwykle, jechała
tuż za nim. Towarzyszył im rytmiczny stukot kopyt po ubitym trakcie.
Starali się utrzymać miarowe tempo i taką szybkość, by konie wytrzymały wielogo-
dzinny kłus bez pomocy magii Aes Sedai. Jednakże nie upłynęła jeszcze godzina jazdy,