Każdy jest innym i nikt sobą samym.

Siódma trzydzieści, wiadomości poranne. Chantal rozejrzał się nieprzytomnie, nagle przypomnia­wszy sobie, że przecież nie ma czasu, by tak siedzieć i po­zwalać myślom toczyć się w niewiadomą stronę. Pomimo głodu zostawił śniadanie nie tknięte - jakby chciał w na­padzie dziwnej złośliwości ukarać siebie samego, nie wia­domo za co.
Łazienka. Miniaturowy huragan rozpędzonych i dopro­wadzonych do optymalnej temperatury kropelek zjonizowanej wody. Łaskotliwe pieszczoty pola aparatu do masa­żu, ujędrniającego skórę i poprawiającego jej ukrwienie. Ciepło osuszających ciało strumieni powietrza, potem chłód napylanej przez kabinę kąpielową cieniutkiej war­stewki balsamu. Z kuchni dolatywało monotonne gadanie telewizora. W pewnym momencie w uszy Chantala ude­rzyło: „Zmurszałe mury Watykanu..." i przez chwilę przy­słuchiwał się uważniej. W końcu, szło o coś, co dotyczyło jego spraw zawodowych.
Papież chce nam zabronić miłości. Ale Chrystus nigdy jej nie potępiał. Jest obowiązkiem naszej wiary nie poddwać się inkwizytorskim zapędom ludzi, którzy pragną nas cofnąć do średniowiecza...
Chantal trwał w zadumie. Kabina, zakończywszy po­krywanie jego skóry orzeźwiającym balsamem, ucichła. Telewizor gadał. Chantal znał tę sprawę, ciągnęła się od dawna - lombardzki katecheta pozbawiony święceń za stosunki seksualne z jednym z wychowanków. Okazja, że­by raz jeszcze ukazać opinii publicznej prawdziwe oblicze fundamentalistów ze wschodniej Europy okupujących Watykan. Reporterka mówiła coś o faszystowskich reli­ktach, ale niczego, o czym by Chantal nie wiedział. Nie słuchał. Coś go w usłyszanych słowach uderzyło, przypo­mniało znowu ten nieprześniony sen - coś nieuchwytne­go, jakby woń kadzideł, jakby echo chorałów... Które ze słów uruchomiło mechanizm pamięci? Kościół, Watykan, fundamentalizm? Nie. Polak? Polak... Auschwitz, prześla­dowania Żydów... Nie, też nie to. Nie potrafił sobie przy­pomnieć.
Co się z nim tego dnia działo?
Inkwizytor - uświadomił sobie nagle, gdy już zrezygno­wawszy wyszedł z łazienki. Powtórzył to na głos: „Inkwi­zytor".
Przez chwilę stał nagi w sypialni, jakby znalazł jakiś ślad. Ale wcale go nie znalazł. Nie wiedział, skąd nagle wziął się w tym słowie taki ładunek. Nie wiedział, dlacze­go wywołało ono z jego pamięci następne, tym razem już niezrozumiałe: „Depositum fidei..."
- Jestem chory - powiedział do siebie na głos. - Po­trzebuję odpoczynku. Jestem przemęczony i chory - po­wtórzył te słowa jak zaklęcie.
Zaklęcie, w które sam nie wierzył. Wcale nie czuł się chory. Mimo dziwnej melancholii oraz skłonności do zadu­my miał w sobie tego ranka może nawet więcej energii niż zazwyczaj. Czuł się tylko bezbrzeżnie zbrzydzony sa­mym sobą, swoim pełnym lękliwej niepewności dzieciń­stwem i zatopionym w upale miastem za oknami, nad su­mieniem którego powierzono mu władzę. Czuł obrzydze­nie do swojej kariery, z której był zawsze tak dumny, do
układających się chętnie w zgrabne kółeczko ust Made-leine, do Republiki Praw Człowieka i w ogóle do całego świata.
Dlaczego? Przecież był to najlepszy ze światów. Najle­pszy. Świat wymarzony przez filozofów, wyśniony przez pokolenia bojowników o postęp... Wolny, demokratyczny, bez dyskryminacji.
Ubierając się, Chantal, coraz bardziej spóźniony, roz­myślał o słowie: „inkwizytor" i niezrozumiałym „depositum fidei". O mieście za oknami.
- Jestem chory - powtarzał rozpaczliwie w duchu, wy­chodząc z windy na szeroki podjazd, otoczony wysokim płotem z przezroczystego, kuloodpornego plastiku, gdzie czekał na niego od kilkunastu minut opancerzony samo­chód prefektury.
Ale wiedział, że to, co się z nim tego dnia działo, nie miało nic wspólnego z chorobą.
 
·
 
Starszy z hakerów podesłanych Azufahanowi przez Surete nazywał się Le Corve i jedyną rzeczą, na której się znał, były komputery. Przyłączony do systemu danych stawał się w zerojedynkowym świecie geniuszem i bo­giem. Poza tym światem istniał jako jeden z milionów kompletnych przeciętniaków pochłaniających tony chru­pek, wideokaset i plemnikobójczych pigułek smakowych.
Komputery były także jedyną rzeczą, jaka go naprawdę w życiu interesowała. Le Corve nie potrzebował dla swo­jej pracy żadnych uzasadnień. Nie interesowało go, dla kogo pracuje i przeciwko komu, za co aresztuje się roz­pracowywanych przez niego facetów i co się z nimi dalej dzieje; nawet nieporównywalne z przeciętną zarobki, ja­kie dawała mu to praca, były raczej pretekstem. Tak na­prawdę, Le Corve uwielbiał wybebeszać programy, łamać ich zabezpieczenia, głowić się nad nie spotkanymi wcze­śniej systemami. Jeżeli trafił na coś oryginalnego, wystarczało mu to w zupełności jako nagroda za włożony w służ­bę wysiłek.
Krótko mówiąc, był obok Mehmeta Azufahana drugim człowiekiem bardzo zadowolonym z akcji na OLY D'AUTIER. To, co obsługiwał nie znany mu operator, zanim zo­stał ogłuszony, oślepiony, przewrócony na ziemię i skuty kajdankami, miało fenomenalnie pomyślane zabezpiecze­nie. Jakkolwiek Le Corve się starał, przy każdym jego ru­chu program Depositum Fidei ulegał stopniowemu samo­zniszczeniu.
- I co w tym niby fenomenalnego, stary baranie?! -zaryczał Azufahan, który nie miał o informatyce zielone­go pojęcia i po prostu nie był w stanie zrozumieć finezji obsługiwanego przez zatrzymanych programu.
- No cóż, poza tym nie ma tu większych sensacji. Za­sadnicza część programu to nieco zmodyfikowany Chasseur 7.25. Nie mogę powiedzieć, kiedy zdołali tym wejść do naszej sieci. W każdym razie program nadal w niej jest.
- To już wiem. Brakuje mi informacji, po co tam wcho­dzili.
Oczywiście, tak naprawdę ciekawe było nie „po co?", ale Jak?" Na ten temat Le Corve mógłby coś niecoś po­wiedzieć. Z tym, że Azufahan i tak by nic nie pojął. Nie wiedzieć czemu, szefami zespołów operacyjnych z reguły bywali ignoranci.
- Ich program ma sekwencję kierującą go na bieżące operacje naszego systemu. Przykleja się do niektórych zbiorów, nie jestem w stanie powiedzieć według jakiego klucza, i częściowo powiela się w nich.
- Coś w rodzaju szpiega w naszych komputerach?