Lecz czwarty szereg począł już stawiać opór pcha-
jącej go nawale jeźdźców za sobą. Osadzone na zadach konie, ściągnięte cuglami, parły się w
tył, spychane na zadnich kopytach przez napór.
Przerażeni jeźdźcy wyli nieludzkimi głosami: „Stać! stać!” ─ wbici w strzemiona, podani
w tył, przegięci od rowu z rozpaczą, podczas gdy jęk dobywający się z rowu wydawał się być
jękiem ziemi ranionej śmiertelnie.
Na szereg czwarty napierał piąty, szósty, wychylały się twarze powleczone okropnym stra-
chem, które na widok rowu obłąkanie zgrozy powlekało. Owe oczy z orbit wylazłe, owe usta
rozwarte, owe szyje wyciągnięte spazmem trwogi lub skurczone rozpaczliwą obroną przed
nieodpartym naporem, owe konie z rozdętymi chrapami, z oczyma pełnymi płomieni, walące
się w dół, lub pnące się w tył i spychane, dęba stojące ─ w dalszych szeregach wznoszone
miecze na znak, snadź wsparci wysoko na strzemionach jeźdźcy wzywali do wstrzymania się,
dawali sygnały.
Lecz jeźdźcy walili się. Jedni skakali z koni i lecieli obok nich w dół, ci obejmowali konie
za karki, inni w tył kładli się na grzbietach, owi, puściwszy cugle, chwytali się za głowy w
hełmach od czoła, jakby oczy słoniąc, lub rozczapierzali palce nad czaszką, inni, bokiem strą-
ceni, walili się bezwładni razem z bezwładnymi końmi...
Spojrzał Zaremba w rów. Tam był wyraz boleści.
Ludzie i konie czynili masę. Widział Zaremba na wznak i na plecach ludzi leżących, dźwi-
gających się na czworaku i podnoszących się prosto, widział konie zabite, pokaleczone lub
zdrowe, rwące się w piekielnych podskokach, lecz nowych ludzi i nowych koni leciał zesyp,
warstwa na warstwę, stojący prosto jeźdźcy ginęli pod nawałą, zdrowe konie obalały się od
ciężarów, co leżało, przykrywała masa ciał ludzkich i zwierzęcych i znów ten grad okropny
ludzi i koni ─ ─ owe ręce z rozpaczą w górę podniesione, owe głowy koni wydobyte z krwa-
wej, jęczącej zlepy, kwiczące jak wieprze zarzynane...
I dalej znów grad ludzi i koni, powała na powałę, masa na masę, złom kości, gnatów, mię-
sa, skóry zerwanej, krwawej wichrzycy żyjącej, blach, rzemieni, stali, skór, sukna, żywa, peł-
na jęku, kwiku, wrzasku, szczęku, ruchu potwornego i poczwarnego w konwulsjach boleści
lawina kotłująca się, jak robactwo zalane w garnku ukropem.
Osłupiały patrzał Zaremba.
Aż warstwy te wypełniły sobą głębokości dwu metrów i po stosie mięsa i kości przegnały
niewstrzymane dalsze szeregi. Obraz, który teraz ujrzał Zaremba, był śmiercią. Tu i ówdzie
jeszcze dźwigała się z tłoku głowa ludzka lub podniósł się łeb konia.
Skręt, zwój, splot zapadłych zmiażdżony został, stratowany, wyrównany do niewielkich
wyniosłości łbów, grzbietów, boków, zadów, brzuchów lub piersi końskich, poprutych,
krwawo bez miłosierdzia kopytami przeoranych; ludzie rozbryzgnięci byli, rozsiekani, rozlani
w pełną krwi czerwoną miazgę, błoto.
Ani jeden głos, westchnienie, jęk, ziewnięcie skonu nie dobywało się z pełnego rowu.
Cisza śmierci spoczęła tu, jak opar na złomie zwalonego lasu po burzy.
Zaremba czuł, że oszaleje. Obłęd chwytał go za serce, za mózg, wpadł mu w źrenice, pod-
nosił mu włosy.
374
Koń jakiś biegł luzem. Dał się chwycić. Zaremba nań wpadł i bez szabli, którą rzucił, ska-
cząc z siodła, bez pamięci, wbiwszy ostrogi, gnał wzdłuż rowu, dopóki go nie minął, a potem
po płaszczyźnie z gołą ręką, krzycząc opętańczo, leciał za kawalerią polem, przesadzając tru-
py, gęsto posiane.
Zaremba leciał jak strzała na karre angielskie.
Dwadzieścia sześć batalionów angielskich uszykowanych w trzynaście karre i sześćdzie-
siąt armat bluznęło ogniem.
Straszliwy dźwięk kul po stalowych pancerzach napełnił uszy Zaremby przeraźliwym
gwizdem, podobnym do zygzaka błyskawicy na tle grzmotów.
Zaremba oprzytomniał, zdarł konia i wstrzymał, nie miał bowiem ż czym lecieć na Angli-
ków.
Ujrzał on, jak ogromne konie kirasjerów spinały się dęba i padały w tył z jeźdźcami, jak
jeźdźcy z podartymi w strzęp blachami hełmów i pancerzy walili się z siodeł na wznak lub
zlatywali z ryjących nozdrzami ziemię wierzchowców na twarz w krew własną, podczas gdy
inni zwisali po prostu w powietrzu nad parkanem bagnetów i spadali na nie, tnąc mieczami i
dając straszliwe pchnięcia przed siebie. Uczynił się łoskot i zgrzyt stali, który mieszał się z
krzykiem ludzkim, chrapaniem koni, jękami i wrzaskami rannych, miażdżonych kopytami
końskimi. Ogromne konie wznosiły się jak słupy z błyskającymi podkowami, szalejąc, gdy
bagnety pruły im brzuchy.
Dym od nieustannej palby broniącej się piechoty angielskiej stał się tak gęsty, iż walka po-
częła się w nim przeistaczać w wizję apokaliptyczną, w mroku dymu kształty potworniały i
przeobrażały się w tuman widm, pełen ryku, szczęku i grozy.
Zaremba skoczył z konia, widząc padającego obok siebie kirasjera, który się cofnął,
śmiertelnie ranny w gardło, z tumultu, podjął jego miecz, wsiadł i rzucił się w bój w chwili,
gdy zieloni strzelcy i czerwoni lansjerzy przybiegali z pomocą kawalerii francuskiej.
Lecz nadpłynęła fala kawalerii angielskiej, podobna do szybko pędzącego nisko polami
obłoku kurzu w moment letniego powichru.
Jeźdźcy francuscy i jeźdźcy angielscy zderzyli się. Konie wspinały się zwarte piersiami,
gryząc się wzajemnie, wydawało się, że w tłoku kawalerzyści bywają podnoszeni nad poziom
gruntu. Trzask stali napełnił powietrze z furią niesłyszaną dotąd wśród huku wystrzałów.
Szarże przewalały się.
Cofały się regimenty, szykowały i uderzały ponownie.
Piętnaście tysięcy koni walczyło z obu stron.
Podobnego ogromu walki kawaleryjskiej Zaremba nie widział nigdy.
To po szeregach Napoleońskich żołnierzy przelatywał okrzyk radości na wieść, że mar-
szałek Grouchy nadciąga z posiłkami.
Napoleon rozumował według wszelkich zasad prawdopodobieństwa: