Był stanowczo za stary na obozowanie
pod gołym niebem, był za stary na zbójowanie, za stary na konną jazdę. Z popękanej
od mrozu skóry na zewnętrznej stronie nadgarstków stale sączyła się krew. Oczy łzawi-
ły bez przerwy, uszy piekły i coś w nich dzwoniło. Jedynie suchy kaszel nie był jeszcze
za bardzo dokuczliwy. Jeszcze.
— I co?
— I ginie z głodu — Zaan dokończył przerwaną myśl.
— Eeeee... Zbójcy byli i będą.
— Posłuchaj mnie. Zbójcy, owszem, są. Tylko pomyśl o jednym. Albo zbój siedzi
w lesie i łupi chłopów na drodze — wtedy przeżyje długo. Tylko co u chłopów zrabuje?
Albo kradnie w osadach. A takich łapią. Prędzej czy później.
— Gościniec i kupcy przemierzają. Nie tylko chłopi.
119
— Taaaak. W konwojach z czeladzią, a jak znaczniejsi to i z wojskiem opłaconym
u księcia. We dwóch nie poradzimy. A jak kupę zbójów zbierzemy i konwój złupimy, to
wrzawa będzie i sam książę przeciw nam ruszy — Zaan zagarnął palcami resztę kapusty
— a przeciw wojsku księcia nikt tu nie strzyma — włożył kapustę do ust.
— Eeeee... — Sirius zaczerpnął kubek gorzałki i podniósł do ust. — Że nas na stry-
ku powieszą... — zagryzł ogórkiem — tośmy se na początku powiedzieli — przez chwi-
lę jeszcze krzepka gorzałka wstrząsała nim, nie pozwalając mówić. — Mała strata.
— Mała i nie mała.
Sirius spojrzał na niego badawczo.
— Znaczy... O co się rozchodzi?
— Myślałem ostatnio...
— O czym?
— Raczej o kim — Zaan również zaczerpnął kubek gorzałki. — Był, dawno, dawno,
człowiek imieniem Cheelos.
— Bogowie, co za imię.
— To było daleko stąd. I naprawdę dawno. Otóż Cheelos był zwykłym poddanym,
ani szlachcic, ani mieszczanin, co prawda kształcony, ale tylko rzemieślnik. Wiedział, że
przeminie, jak wszyscy. Że o nim zapomną, że zapomną nawet imienia jego księcia, jeśli
tylko minie wiele lat od jego śmierci. A on chciał żyć. Żyć wiecznie.
— Psiamać!
— Nie tak jak myślisz. Chciał, żeby jego imię było pamiętane, i pamiętane, i pamię-
tane.
— I co? Wziął się za zbójowanie?
Zaan roześmiał się cicho.
— A jak się nazywał ten zbój, co go pół roku temu stracili w książęcym grodzie?
Sirius wzruszył ramionami.
— Nie wiem. A był jaki stracony?
— Nie wiem — Zaan rozłożył ręce. — No i widzisz.
Mina Siriusa świadczyła, że nie do końca pojmuje wywód swojego giermka.
— No, ale wracając do Cheelosa. On pewnej, suchej nocy wyszedł za miasto, tak,
żeby wiatr mieć zza pleców i podpalił kilka domów. Wiatr rozprószył ogień i całe mia-
sto zgorzało do rana.
Sirius pokręcił głową z podziwem.
— To ci zbój. Ile ludzi niewinnych potracił... No ale, co z tego miał?
— Czekaj. Następnego dnia rano grodzki książę, rada i kapłani wszystkich zebra-
li i ogłaszają, że jak kto znajdzie tego, co kura puścił, to nagroda wielka oczekuje. Na to
Cheelos wystąpił wobec i rzekł, że on to sprawił.
120
— Psiamać! Sam na siebie doniósł?! — Sirius zaczerpnął kolejny kubek gorzałki,
której pozostało tyle tylko, że musiał przechylić garniec. — On coś na umyśle słabo-
wał, nie? — wychylił gorzałkę i zagryzł mięsem. — Zaraz, a może sam za siebie nagro-
dę chciał wziąć? Tylko na co mu przed śmiercią?
Zaan uśmiechnął się lekko.
— On wymyślił inaczej. Ale po kolei. Książę spytał go, a dlaczego dopuścił się takiej
zbrodni. A na to Cheelos, że zrobił to, by imię jego pamiętano przez wieki.
— He! No i co?
— No i go zatłukli, a książę, rada i kapłani zapowiedzieli ludowi, że odtąd imię zbój-
cy ma być zapomniane na zawsze.
— No to mu się nie udało... Zaraz — Sirius zorientował się chwilę później. — To
niby skąd znasz jego imię?
— Właśnie. Cheelos myślał tak: jeśli uczyni zbrodnię, o której nikomu się nie śniło,
to będą go pamiętali, ale nie przez wieki. Wymyślił, że sam musi się przyznać i powie-
dzieć, dlaczego to zrobił. Wtedy jako karę dla niego na pewno naznaczą zakaz pamięta-
nia. A jak ludowi dać zakaz... Toż zawsze inaczej postąpi. To był wolny człowiek. Abso-
lutnie wolny!
— Eeeee... Wolny jak go zatłukli... Jakby spylił w las, to może by mu się udało.
Zaan potrząsnął głową.
— Pewien mędrzec powiedział, że człowieka nie można uczynić bardziej wolnym
niż jest sam z siebie. Żaden las, żadne więzienie nie uczyni nikogo bardziej lub mniej
wolnym niż był przedtem.
Sirius popatrzył na Zaana z pewną podejrzliwością.
— Znaczy... Chcesz w jakimś grodzie czerwonego kura puścić?
— Nieeeee! Ale jak ktoś się poważy na coś niemożliwego, na coś co... no... nie może
być w żadnym razie, to w pamięci żyje przez wieki, nawet jak go końmi rozwłóczą.
— Eeeee... Tego twojego... jak mu tam? Pierwsze słyszę.
Zaan wzniósł oczy ku powale.
— W jednym mu się nie udało — mruknął. — Chciał, żeby pamiętał go lud, a zna-