Każdy jest innym i nikt sobą samym.

Tymczasem nagle znalazłam się z nim razem w oku cyklonu.
— No toteż właśnie, nie zaszkodzi, nie pomoże, po co to się czepiać — zganił
mnie nerwowo. — Ja może nawet właśnie wcale go nie znałem, może tam za mnie
zaświadczył któryś. . .
— Który?
— Nie wszystko pani jedno?
— Franio Leżoł? — podsunęłam zachęcająco na chybił-trafił, zdecydowana
już iść na całość.
— No to mówię, jak pani sama wie, po co pani pyta?
— Ale nie Franio pokazywał złotą muchę, tylko pan. Od Frania pan ją dostał?
— Może i od Frania.
— Ale mnie wychodzi, że był tam ktoś jeszcze. . .
129
Pan Lucjan pomamrotał pod nosem coś, z czego można było wywnioskować, że najlepiej zrobię, jak sama wyjdę. Udałam, że nie słyszę. I tak dziwiłam się
trochę, że jeszcze mnie nie wyrzuca za drzwi.
— I to ten ktoś miał bursztyn — dołożyłam. — To kto to był?
Pan Lucjan zaparł się zadnimi łapami.
— Nie wiem. Nie znam człowieka. Nie przedstawiał mi się. Już dawno nie
żyje. Ja w ogóle przez grzeczność tylko tam się przyplątałem, żeby ich w cenie
zorientować. Nie mam z tym nic wspólnego i nigdy nie miałem.
Tak to powiedział, że nagle zrozumiałam. On się, najzwyczajniej w świecie,
śmiertelnie boi. Doskonale wie o zbrodni, usiłuje się od niej odciąć i tylko dlatego ze mną rozmawia. Nie ma pojęcia, kim jestem, i na wszelki wypadek woli nie
robić sobie ze mnie zakamieniałego wroga. Popełniwszy błąd na samym początku
pogawędki, nie umie teraz z niej wybrnąć.
Postanowiłam mu pomóc, piekąc przy tej okazji swoją własną pieczeń.
— Tak naprawdę, proszę pana, to ja chcę odnaleźć ten bursztyn ze złotą mu-
chą — wyznałam uspokajająco. — Reszta mnie nie obchodzi. Komu pan go oddał,
jak już pan przestał go pokazywać? Kto go może teraz mieć?
— Obiecali pani coś za to? — zainteresował się nagle. — Nowy amator?
Ugryzłam się w język, żeby nie spytać głupio, kto miał mi cokolwiek obiecy-
wać i jaki amator może wchodzić w grę. Taka świetnie zorientowana w temacie,
zapewne powinnam to wiedzieć.
— No, może mi się opłacić. . . Zależy mi w każdym razie. Więc kto. . . ?
— Kto w tej chwili, to ja nie wiem. Ale sama handlować niech pani lepiej nie
próbuje. Tyle mogę pani poradzić. . .
— Nie — uparłam się. — To za mało. Gdzie ja mam go szukać? Jest pan
pewien, że Franio. . . ?
— Wcale nie jestem pewien, bo że Franio go trzymał w ręku, nie znaczy jesz-
cze, że jego. Pośredniczył, to fakt, chciał przeze mnie, ale ja się wycofałem. Chce pani szukać u niego, pani sprawa.
— A te inne?
— Jakie inne?
— Ten z rybką, ten z chmurką. . .
— A, to pani wie. . . ?
— Pewnie, że wiem. I też pan je miał.
Pan Lucjan jakby odzyskał trochę odwagi, a za to popadł w wielkie nieza-
dowolenie. Najwyraźniej w świecie ujawnienie jego związku z bursztynowymi
unikatami było mu straszliwie nie na rękę. Wyglądało na to, że najchętniej spowodowałby u mnie natychmiastowy i całkowity zanik pamięci, po czym przeprowa-
dziłby tę rozmowę zupełnie inaczej. Teraz już przepadło, doszliśmy do Frania. . .
— Jedno było przy drugim — rzekł niechętnie. — I też nic nie wiem, gdzie to
teraz jest.
130
— Nie wyjechały za granicę?
— Co mnie tu pani wpuszcza w maliny, jakby wyjechały, nie kazaliby pani ich
szukać. Zresztą, co tu dużo gadać, przy dobrej cenie same wyjdą. Łakomy towar.
Więcej nic pani nie powiem, bo sam nie wiem, a tych dawnych wydarzeń już nie
pamiętam.
Rzeczywiście, rychło w czas. Wzdragając się zapewne przed ogłuszeniem
mnie, sam doznał nagłej amnezji. Widać było, że konferencja ulega zakończeniu,
zmobilizował się i na żadne pytanie już odpowiedzi nie uzyskam.
Czując w sobie zdecydowany niedosyt wiedzy, poddałam się. Wylazłam z głę-
bokiego fotela i opuściłam jego gabinet, a następnie willę. Wymacawszy nogami
w ciemnościach chodniczek i płyt, ruszyłam dookoła oficyny. Gdyby było wid-

Tematy