Każdy jest innym i nikt sobą samym.

) — Niech żyje Bóg Świętej Miłości! (okrzyk bojowy templariuszy).
45
od razu, jak już przecież próbował ten porywczy sokół pustynny. Teraz jedynie nieroz-
ważny krok z mojej strony mógłby jeszcze dać do tego okazję bądź też nieprzewidziane
wydarzenie, które wywołałoby wśród moich stróżów panikę. Nierozważnego kroku po-
stanowiłem się wystrzegać, reszta zaś spoczywała w rękach Bożej Rodzicielki.
— Ave Maria, gratia plena… — modliłem się po cichu. A potem zacząłem rozmy-
ślać, jaką stratę poniosłem na skutek tej „ostatniej wyprawy krzyżowej” przeciwko ka-
cerskiemu Montségur. Czyż święty Franciszek nie napominał wciąż nas, braci, żebyśmy
nie zabiegali o żadną „wiedzę”, lecz żyli tylko Słowem Bożym i je głosili? Słusznie zatem
wstyd i hańba spadły właśnie na mnie, nadętego „mędrca”, na mnie, zapominającego
o obowiązku sługę ubóstwa — tak! ubóstwa, którym „pan” William z Roebruku pogar-
dzał. Jakież dziwaczne rojenia mną powodowały, żem zamiast na przykład w pogańskich
krajach głosić Ewangelię, miał czelność obnosić się z własnymi „mądrymi” mniemania-
mi! I jeszcze w głębi ducha cieszyłem się, że owe marzenia światłego krzewiciela wia-
ry — powiedzmy wprost: z lepszego, zachodniego świata — mogłem śnić przy ciepłym
kominku w stolicy, „filozofować” przy solidnym kielichu wybornego burgunda, po tłu-
stym posiłku w królewskiej kuchni, gdzie czeladź słuchała mnie uniżenie i chętnie
chowała smakowite kąski, nadmiar ze stołu najjaśniejszego pana, dla biednego brata
z „zakonu wiecznych głodomorów z Asyżu”. Teraz jednakże wszystko się odwróciło, oto
bowiem mnie nadziano na rożen i zamiast beztrosko się objadać wśród ciepłych spód-
nic kucharek z Luwru, siedziałem w siodle, w brzuchu mi burczało z głodu, pod czaszką
czułem kłujący ból i nawet nie wiedziałem, dokąd mnie los prowadzi.
Nagle ktoś złapał cugle mego konia i mocną ręką go zatrzymał, inni dokoła także za-
stygli w bezruchu. Dało się jeszcze słyszeć tylko ciche parskanie zwierząt i przyspieszone
oddechy jeźdźców. W zapadłej ciszy usłyszałem wyraźnie tętent koni. Dochodził ku
nam z doliny.
— Śmierć w habicie! — syknął cicho mój strażnik.
— Kruki fruną na miejsce kaźni — szepnął inny. — Muszą się pospieszyć, inaczej du-
sze odlecą bez nich!
Odgłos kopyt i szczęk żelaza oddaliły się.
— Wielebny pan inkwizytor — mruknął Niemiec, który nami dowodził — trudzi się
niepotrzebnie. To, czego szuka — roześmiał się hałaśliwie, rozładowując napięcie wła-
sne i swojej drużyny — sprzątnęliśmy mu sprzed nosa! W drogę, panowie! — I nasz od-
dział znów ruszył kłusem.
Jechaliśmy ostro cały dzień i połowę nocy, ciągle przez ciemne lasy, ścieżkami, spo-
tykając nielicznych wędrowców, którzy milcząc ustępowali nam z drogi bez wezwania
z naszej strony. W końcu, jak mi się zdawało, dotarliśmy do jakiegoś zamku, co rozpo-
znałem po stuku kopyt na brukowanej drodze i po ciemnym łuku bramy.
Wierzchowce zatrzymały się, a jakiś nie znany mi głos powiedział:
46
— Dzięki wam, bracia. Nie mogłem z wami jechać, bo zostałbym tam w górze, pra-
gnąc podzielić ich los!
— Inszallah!* Myśmy na to odporni — usłyszałem śmiech młodszego z towarzyszących
mi rycerzy. — Zygisbert z Öxfeldu stoi mocno na gruncie wiary krzyżackiego zakonu,
a ja…
Nie musiał kończyć, teraz bowiem roześmiali się wszyscy.
Ktoś pomógł mi zejść z konia i zdjął z oczu opaskę. Znajdowaliśmy się na ponu-
rym dziedzińcu zamkowym, który wyglądał raczej na opanowany gorączką pracowito-
ści plac budowy. Widziałem w świetle pochodni potężne konstrukcje z belek, drewnia-
ne wieże z kołowrotami opuszczającymi na linach kubły w głąb ziemi bądź wyciągają-
cymi je napełnione kamieniami.
— Crean z Bourivanu — przedstawił się oczekujący nas tu rycerz. Nie był stary, jed-
nakże poorana bliznami twarz i posiwiałe włosy wskazywały, że wiele na tym świe-
cie doświadczył, przede wszystkim wiele cierpienia. Jego szare oczy wyrażały smutek
i zmęczenie życiem nawet teraz, gdy trzeźwo mnie lustrował.
— Wróbel z Asyżu! — odezwał się młodszy z rycerzy, który jak sokół ani na chwi-
lę nie spuszczał mnie z oczu. — Dostał się pod kopyta akurat wtedy, gdy ciepło paru-
jąc spadały wspaniałe końskie pączki. Gawin kazał nam pozbierać go z ziemi i zabrać ze
sobą, zamiast mu jego ptasi móżdżek…
— Komandor ręczy za niego — wmieszał się mrukliwie starszy rycerz, którego bar-
dziej interesowała owa ufortyfikowana kopalnia niż moja osoba.
— Przebiegły templariusz! — oznajmił nasz nowy przywódca. — Wie, że
z prawdziwym minorytą podróżuje się łatwiej przez kraj! Jednakże, drogi Konstancju-
szu — dorzucił lekko — chciałbym cię prosić, abyś nie używał końskiego łajna dla opi-
su najwyższego dobra.
Zganiony rycerz skłonił się przepraszająco z ręką na sercu. Crean przeciął moje wię-
zy i kazał mi dać jeść.
— Twoje życie, Williamie, zależy od twego rozsądku. — Rzuciłem się żarłocznie na
skromny posiłek. — Jeśli nas zdradzisz, wyprawimy cię do piekła, w przeciwnym razie
puszczę cię wolno, skoro tylko będziemy bezpieczni.
Nie oczekiwał odpowiedzi. Pogodzony z losem skinąłem tylko głową i z pełnymi
ustami rozejrzałem się ukradkiem dookoła. Pod osłoną wysokich murów wydobywano
tu chyba rudę żelaza lub jakiś szlachetniejszy metal, gdyż uzbrojeni templariusze nad-
zorowali robotników znajdujących się we wnętrzu podwórcowego czworokąta, śledzi-
li też z wysokich blanków ciemny las otaczający zamek. Czyżby natrafili na żyłę złota?
Nie widziałem żadnych urządzeń do płukania wydobytego żwiru, poza tym, jak się wy-
* Inszallah! (arab.) — Niech się stanie wola Allacha!
47
dawało, nikt tu o tym nie myślał. Budowniczowie używali jedynie wydobytych kamieni