.. to prawda - wyjąkał po chwili Kelderek. Nie mam zamiaru cię oszukiwać...
- I nie radzę ci - warknął mężczyzna. - A więc jednak nie jesteś tu sam?
- Jeszcze nigdy nie byłem bardziej samotny.
Mężczyzna wyjął nóż, schwycił Keldereka za nadgarstek i zmusił do uklęknięcia. Kelderek patrzył w jego dziką, warczącą twarz.
- No więc co jest z tym niedźwiedziem? Co masz... co wiesz o tej drugiej... o tej kobiecie? No?
- O jakiej drugiej? Na Boga, nie wiem, o czym mówisz!
- Nie wiesz, o czym mówię?
Kelderek potrząsnął głową, dysząc, i po chwili mężczyzna puścił go.
- A więc lepiej chodź i sam zobacz. Sam zobacz. I wbij sobie do głowy, że nie znoszę żadnych sztuczek.
Ruszyli dalej w drogę, mężczyzna wciąż ściskając nóż w ręku, a Kelderek zastanawiając się, czy nie uciec gdzieś w las. Powstrzymywało go tylko krańcowe wyczerpanie, bo czuł, że ten człowiek prawdopodobnie ścigałby go, by zabić. Wspięli się na stromy grzbiet i opuścili na dno dolinki, gdzie płynęła leniwa, na pół wyschła rzeczka. Między drzewami snuł się dym. Nad brzegiem walały się kości, ptasie pióra i inne odpadki. Z jednej strony, tuż przy wodzie, wznosiła się zapadnięta szopa bez komina, sklecona z tyczek, gałęzi i błota. Wszędzie unosiły się chmary much. Opodal suszyło się kilka skór, a w drewnianej zagrodzie wśród błota tłoczyły się jakieś czarne ptaki - kruki lub gawrony. Całe to miejsce, niby pieśń bez melodii, zdawało się urągać światu, który w odpowiedzi powinien je wymazać z powierzchni ziemi.
Mężczyzna ponownie schwycił Keldereka za nadgarstek i pociągnął w kierunku chaty. W wejściu wisiała zasłona z brudnych skór. Mężczyzna kiwnął głową i wskazał na nie nożem, ale Kelderek, otępiały ze zmęczenia, strachu i odrazy, nie zrozumiał, że ma wejść pierwszy. Tamten chwycił go za ramię i pchnął mocno w stronę zasłony. Kelderek zatoczył się, potknął, rozchylił skóry głową i wszedł do środka.
W przesiąkniętej zapachem zgnilizny izbie w jednym końcu tlił się ogień. Panował tu półmrok, bo prócz zasłoniętego wejścia i dziury w dachu, przez którą wydostawała się część dymu, nie było żadnych otworów. Po chwili dostrzegł jednak ludzką postać, otuloną płaszczem i siedzącą tyłem do niego na prostej ławie tuż przy ogniu. Kiedy wpatrywał się w nią, mrugając oczami i czując koniec noża między łopatkami, postać podniosła się i odwróciła ku niemu. Była to Tuginda.
40. RUWIT
Stanąć niespodziewanie twarzą w twarz z godnym pogardy czynem popełnionym w przeszłości, czynem dawnym, lecz niezatartym, jak ruiny ubogiego domu zniszczonego przez samolubnego pana dla jego własnej wygody albo ciałko nie chcianego dziecka porzucone nad rzeką, spotkać się nagle z oskarżeniem, przed którym nie można się obronić żadnym zuchwalstwem i pychą, żadną gładką mową, z oskarżeniem nie wypowiedzianym na głos, tak aby je usłyszał cały świat, lecz rzuconym spokojnie prosto w twarz, bez gniewu i może nawet bez słów, komuś zupełnie nie przygotowanemu na gorącą falę własnego zmieszania, poczucia winy i skruchy... Harfa Binnory, ujawniająca imię morderczyni, dwoje pięknych dzieci z ballady, odpowiadających swojej matce pod murami zamku jej ojca... Słyszano już o kamieniach, które same ruszyły z miejsca, i o drzewach, które przemówiły. Lecz duch Banka nie wyrzekł ani słowa. Chociaż tylko niewielu potrafi dotknąć trupa zamordowanej przez siebie ofiary i przypatrywać się otwartym, broczącym krwią ranom, to jednak wielu, natknąwszy się samotnie na stare listy w jakiejś szufladzie, przeczyta je i będzie przez łzy błagać o wybaczenie, lub też, płonąc ze wstydu i pogardy do samego siebie, dowie się z przypadkowych wzmianek, jak niezapomniane było poniżenie, jak miażdżący zawód sprawiony przez nich tym, z których ust nigdy nie usłyszeli skargi. Ugodzeni boleśnie i niesprawiedliwie, podobnie jak widma nie muszą robić wyrzutów swoim gnębicielom lub oskarżać ich przed tłumem. O wiele bardziej straszne jest ich nieoczekiwane i ciche ponowne pojawienie się w jakimś odludnym miejscu, o jakiejś bezbronnej godzinie.