Każdy jest innym i nikt sobą samym.

Jestem pewien, że tam jest mnóstwo Strażników.
- Rzeczywiście. - Shaa podniósł brew. - Jednak kiedy tam się znajdziemy, będziemy bardzo zajęci. Pomóż mi. Pancerz zapina się na ramieniu i pod pachą.
- Czego nam potrzeba? - zapytał Mont, po omacku rozpinając rzemienie.
- Weźmiemy pancerz, pas do miecza i kolczugę. Reszta stroju nie jest standardowa. Te rzeczy mieli na sobie, gdy się zaciągali. Ty masz takie same spodnie.
Przez chwilę przebierali się w milczeniu.
- To coś nie pasuje - poskarżył się chłopak.
- Normalka, zawsze tak jest - odparł Shaa, który jednak, kie­rowany wcześniejszym doświadczeniem, przezornie wybrał so­bie Strażnika o podobnej budowie.
Jeden z ogłuszonych poruszył się i jęknął.
- Zostawimy ich tutaj? - zapytał Mont, rozglądając się czujnie.
- Jeśli chcesz, możesz ich sturlać do rzeki - rzekł Shaa. Jego głos dobiegał z pewnej odległości. - Ja z racji tego, że w świecie, w którym żyjemy, jest już o wiele za dużo przypadkowej przemo­cy, postanowiłem kroczyć ścieżką tolerancji. Każdy powinien pa­miętać, że ci ludzie nie są złem koniecznym, a tylko Strażnikami. Aha, tutaj jest! - pojawił się u boku Monta. Chłopak podskoczył, aż jego nowy pancerz zagrzechotał.
- To, jak sądzę, należy do ciebie? - Coś błysnęło metalicznie. Okazało się, że to nóż, którym Shaa balansował zgrabnie na dłoni.
- Dzięki - Mont złapał nóż i wsunął go za pas. - Jeśli nie wrzu­cimy ich do wody, to co?
Odpowiedziały mu dwa głuche łupnięcia, po czym Shaa scho­wał łom za pas.
- Nim się przebudzą, my będziemy na wyspie. Chodź! Nabrzeża zajmowały większą część długiego, zwróconego ku wschodowi zakola, nad którym leżało Roosing Oolvaya. Leniwy prąd omywał brzegi basenów i sztucznych zatoczek. Na cumach przy nabrzeżu albo na kotwicach kołysały się setki jednostek pływających, od małych łódek po masywne barki do przewozu towarów. Tu i tam mrugały światła latarni zapalonych w kabinach albo zawieszonych w pajęczynie olinowania. Na nabrzeżu pano­wała niezwyczajna cisza. Nikt nie wygrywał rzecznych melodii, nikt nie śpiewał chrapliwym głosem żeglarskich pieśni.
- To ta - oznajmił Shaa, patrząc na wybraną łódź.
- Dlaczego ta?
- Znów masz zamiar utrudniać?
- Ale... to maleństwo!
- A może spodziewałeś się jachtu Czcigodnego? Nie chcemy zwracać uwagi. Z drugiej strony, nie chcemy się zamoczyć. Za­uważ stosunkowo wysokie burty. - Prawdę mówiąc, Shaa brał pod uwagę kradzież jachtu Czcigodnego, ale zabrałoby to więcej czasu.
Opodal mierzyły w niebo bliźniacze drążki drabiny. Mont zsze­dł pierwszy. Musieli uważać, gdyż dolne szczeble pokrywał szlam. Drabina wiodła na małą platformę unoszącą się na wodzie. Przy platformie cumowała wybrana łódź.
- Śmiało - rzekł Shaa. - Wsiadaj.
Rzeczona łódź najwyraźniej służyła do łowienia ryb i skoru­piaków. Miała pięć kroków długości, może trochę mniej, ale była dość wąska, by wiosłami mogła zajmować się jedna osoba.
- Shaa, na dnie stoi mulista woda.
- To się nazywa “zęza" - wyjaśnił Shaa, zrzucając cumę i prze­chodząc na dziób. - Wszystko ma swoją nazwę. - Odwiązał cumę na dziobie, wrzucił ją do łodzi i ostrożnie wszedł na pokład. - W gruncie rzeczy to dobry znak. Szlam w zęzie świadczy, że woda stoi tu od długiego czasu.
- No i co z tego?
- Nie tutaj, usiądź na dziobie. Z przodu - Shaa usadowił się mię­dzy wiosłami, twarzą do rufy. Łódź zakołysała się, gdy Mont gra­molił się na dziób. - Skoro woda stoi tu od tygodni, to znaczy, że łódź nie przecieka.
- Aha.
- W rzeczy samej. Słuchaj, ja będę wiosłował, a ty będziesz mnie prowadził. Odbijamy.
Mont przechylił się nad burtą i odepchnął od najbliższego słu­pa, Shaa wykręcił głowę, ocenił odległość od nabrzeża i zaczął wio­słować. Łódź skręciła i ruszyła w poprzek rzecznego nurtu.
- Chyba przed nami jest coś wielkiego - powiedział Mont. Shaa znów się obejrzał.
- Widzę. Teraz po cichu. - Pociągnął silniej prawym wiosłem, po­tem delikatnie zanurzył oba pióra w wodzie. Łódź przesunęła się wzdłuż wysokiej burty obrośniętej festonami słodkowodnych skoru­piaków, ominęła ginący w mroku łańcuch kotwiczny i wróciła na kurs.
- Teraz droga wolna.
- Doskonale - Shaa sprawdził na wszelki wypadek; Mont miał rację. - Widzisz pałac? Druga wyspa od lewej.
- Tak, widzę.
- Będziemy sterować trzydzieści stopni na lewą burtę, aby skompensować wpływ prądu. W lewo.
Shaa wiosłował, postękując od czasu do czasu. Spienione grzy­wacze i silny prąd sprawiały, że przeprawa była naprawdę trudna. Zapewne gdzieś w górze rzeki szaleje burza, pomyślał Shaa. Może być gorzej.