Każdy jest innym i nikt sobą samym.

W ustach poczuł słodkawy smak krwi. Jakaś ręka chwyciła go za włosy, znowu zmuszony był podnieść głowę. Drugi potworny cios spadł na niego z jeszcze większą siłą.
- No więc? - zapytał szczupły napastliwym, pełnym ironii głosem. - Czy możemy zacząć przesłuchanie, majo­rze Barnes?
Był to głos, który może się przyśnić tylko w najgor­szym koszmarze przyprawiając człowieka o gęsią skórkę. Gregory Barnes z trudnością podniósł ramię, przesunął rę­ką po dopiero co uderzonym policzku, zebrał językiem krew z rozciętej wargi i splunął na podłogę.
- Nie nazywam się Barnes - próbował powiedzieć. Starał się zachowywać możliwie naturalnie mówiąc głosem nieco zmieszanym i zdziwionym. - Nazywam się Edmond Brooks, jestem inżynierem elektronikiem w Silver i Bauer Company.
- Nic podobnego - przerwał suchy głos jak smag­nięcie biczem. - Jesteś majorem Gregorym Barnesem z wywiadu.
Otworzyły się jakieś drzwi i pojawiła się w nich platy­nowa blondynka w wieku mniej więcej trzydziestu lat. - Czy mam przygotować zastrzyk? - spytała najzupełniej obojętnym tonem.
Człowiek przy biurku kiwnął twierdząco głową. Blon­dynka wyszła i po kilku chwilach wróciła niosąc strzykawkę i tamponik.
Odsłoniła mu ramię. Gregory zerknął na zegarek: była 1945 27 kwietnia 3842 roku. Upłynęło zatem tylko jakieś sześć godzin od przybycia do portu lotniczego w Nowym Waszyngtonie.
Zupełnie się nie broniąc pozwolił, żeby kobieta wstrzyknęła mu płyn prawdy, a tymczasem myślał. Kim mogły być te typy i skąd wiedzieli, że jest agentem? Nie było wątpliwości - wpadł w łapy wywiadu marsjańskiego. Z pewnością chcieli się od niego dowiedzieć, gdzie jest ukryty Kolektor.
Upłynęło wiele minut, w czasie których nie wydarzyło się nic szczególnie ciekawego. Szczupły mężczyzna prze­chadzał się wokół jego krzesła, blondynka odeszła na stronę, a facet przy biurku palił z kamiennym wyrazem twarzy.
Szczupły spojrzał na zegarek. Odczekał kilka minut i podszedł do Gregory'ego.
- Imię i nazwisko?
- Mówiłem już, Edmond Brooks.
- Kłamca! - zagrzmiał tamten zgrzytając zębami.
- Przysięgam, że jestem Edmond Brooks. Edmond Brooks, inżynier elektronik z...
- Dość! - wrzasnął człowiek siedzący za biurkiem. - Niech mu pani spróbuje dać Betaphil.
Blondynka wyszła. Gregory starał się opanować. Wie­dział, że Betaphil też nic im nie da. Pół roku wcześniej zo­stał uodporniony także przeciw temu lekowi na okres dłuż­szy niż dwa lata. A jednak kiedy usłyszał tę nazwę nie po­trafił stłumić dziwnegu uczucia wstrętu. Dla tych, którzy nie zostali uodpornieni, Betaphil był najwymyślniejszą z tor­tur. Sprawiał, że nawet ci, którzy nie mieli nic do powie­dzenia, śpiewali wszystko, co wiedzieli. Był to lek budzący w człowieku podświadome obawy, owe głęboko ukryte i nie­zbadane lęki, które nagle się pojawiały, żeby dręczyć nie­szczęśnika.
Kiedyś, w czasie kursu szkoleniowego, miał okazję rozmawiać z lekarzem, który tytułem eksperymentu poddał się na ochotnika działaniu Betaphilu. Był wtedy świadkiem niebywałej rzeczy. Lekarz podświadomie przeraźliwie bał się insektów. Po zastrzyku omal nie oszalał. Olbrzymie, dwu- , trzymetrowe karaluchy okrążały go i nie było dla niego ratunku. W każdej chwili mogły go chwycić w swoje szczypce. Wokół zaś unosił się ostry zapach kwasu mrów­kowego, kwaśny i przyprawiający o mdłości zapach roz­gniecionych mrówek.
Gregory pomyślał, że nie ma sensu udawać strachu, którego w żaden sposób nie mógł przeżywać. Nawet gdyby był najwybitniejszym aktorem świata, nie zdołałby zwieść swoich oprawców. Tymczasem obmyślił inny plan obrony.
Kiedy blondynka wróciła, Gregory udał zaniepokoje­nie i zmieszanie.
- Co robicie? - krzyknął i próbował wymigać się od zastrzyku. Zmusił w ten sposób niskiego do wymierzenia jeszcze kilku ciosów. Potem spokojnie pozwolił, żeby kobie­ta wykonała swoje zadanie.
Człowiek zapalił papierosa. Blondynka usiadła z boku przyglądając się swoim paznokciom. Czas płynął, wolno są­czyły się minuty, zawisając nad otchłanią niepokoju.
Szczupły poruszył się, dwa razy obszedł dookoła krzes­ło Gregory'ego, po czym wymamrotał: - Nic z tego, Betaphil nie działa. Można się było spodziewać.
Oparł ręce na biurku i powiedział: - No i co? Cała sprawa wydaje mi się jasna. Jeśli Betaphil nie działa, to znaczy, że niewątpliwie jest członkiem wywiadu. Co mam "robić? Dalej nad nim popracować?
Człowiek za biurkiem mruknął. - Zawołaj Steve'a - powiedział i podrapał się za uchem.
Chudzielec zwrócił się ku drzwiom, dał znak i wszedł Steve. Był to wysoki, potężny młodzieniec o wadze ponad sto kilo, gładkich włosach i oliwkowej cerze. Miał olbrzymie ręce. Gregory zauważył ręce Steve'a i poczuł skurcz w dołku.
- Idę coś przegryźć - powiedział chudzielec. - A ty pracuj dalej.
Steve uśmiechnął się. Gregory zobaczył rząd białych, bardzo regularnych zębów, potężną szczękę, która ściskała cygaro, jakby było ono rurką z kremem.
Steve pochylił się nad nim i dmuchnął mu prosto w twarz dymem z cygara. Potem zaczął go przesłuchiwać.
- Nazywasz się?
Gregory wzruszył ramionami.
- Nie udawaj idioty - powiedział Steve. I uśmiech­nął się. Energicznym ruchem wyrwał mu kępkę włosów. Przez krótki czas stał tak, przyglądając się włosom pod światło. Następnie dmuchnął na nie i wytarł palce.
- Czy naprawdę mam powtórzyć pytanie?
- Dość! - krzyknął Gregory. - Nazywam się Brooks, powiedziałem to już chyba z dziesięć razy. Moje dokumenty są w porządku...
- Są fałszywe. Twoje prawdziwe nazwisko brzmi Gregory Barnes.
Gregory energicznie zaprzeczył głową.