Każdy jest innym i nikt sobą samym.

Potem, idąc na trzech wolnych łapach i dla równo­wagi machając czasem skrzydłami, ruszył do pałacu Pa... do pałacu, który kiedyś był Patrycjusza. A niedawno był też pałacem królewskim.
Nie zwrócił uwagi na przerażonych gapiów przyciskających się do muru. Sklepiona brama została rozepchnięta z niepokojącą ła­twością. Same wrota, wysokie, okute żelazem i solidne, wytrzymały całe zaskakujące dziesięć sekund, zanim rozpadły się w rozżarzony popiół.
Smok wkroczył do pałacu.
Lady Ramkin obejrzała się zdumiona, bo Vimes wybuchnął śmiechem. Miał łzy w oczach, ale jednak się śmiał. Po chwili osu­nął się po murze fontanny i wyciągnął przed siebie nogi.
- Hip hip, hurra! - chichotał, krztusząc się niemal.
- Co się dzieje?
- Wywieście flagi! Dmijcie w trąby, pieczcie woły! Ukoronowa­liśmy go! W końcu mamy króla! Hej ho!
- Piłeś? - warknęła lady Ramkin.
-Jeszcze nie! - wybełkotał Vimes. -Jeszcze nie. Ale już niedługo!
Śmiał się ciągle, wiedząc, że kiedy tylko przestanie, czarna roz­pacz spadnie na niego niby ołowiany suflet. Widział przyszłość, ja­ka ich czeka...
.. .W końcu jest przecież szlachetny. Nie nosi przy sobie pienię­dzy, nie może się kłócić... Za to na pewno może coś zrobić z dziel­nicami nędzy. Na przykład wypalić je aż do skały macierzystej.
Naprawdę to zrobimy, myślał. Na sposób Ankh-Morpork: jeśli nie możesz czegoś pokonać ani przekupić, udawaj, że chciałeś tego od samego początku.
Vivat Draco.
Zauważył chłopczyka, który wrócił na plac. Mały pomachał mu lekko chorągiewką i zapytał:
- Czy teraz mogę krzyczeć hurra?
- Czemu nie? - odparł Vimes. - Wszyscy inni będą.
Z pałacu dobiegły stłumione odgłosy skomplikowanej destrukcji.
 
***
Errol paszczą przeciągnął po podłodze kij od miotły i po­stękując z wysiłku, ustawił go pionowo. Po kolejnych stęknięciach i trzech nieudanych próbach zdołał wcisnąć ko­niec pomiędzy ścianę a wielki słój z naftą do lamp.
Przerwał na moment, dysząc jak para miechów, po czym pchnął.
Słój opierał się przez chwilę, raz czy dwa razy zakołysał, wresz­cie spadł i roztrzaskał się na posadzce. Surowa, marnie oczyszczona nafta rozlała się czarną kałużą.
Wielkie nozdrza Errola zadrżały. Gdzieś w głębi mózgu jak klu­cze telegrafu stukały nieznane dotąd synapsy. Masy informacji pły­nęły grubym włóknem nerwowym do nosa; niosły niepojęte dane o potrójnych wiązaniach, nasyconych węglowodorach i izomerach. Jednak większa część tych danych omijała niewielki fragment mó­zgu, który Errol wykorzystywał do bycia Errolem.
Wiedział tylko, że nagle bardzo, ale to bardzo chce mu się pić.
 
***
Coś ważnego działo się w pałacu. Słychać było trzaski pod­łogi, czasem huk spadającego sufitu... W pełnym szczurów lochu, za drzwiami wyposażonymi w więcej zamków niż jest śluz w sieci kanałów, Patrycjusz Ankh-Mor­pork leżał i uśmiechał się w ciemności.
 
***
Na zewnątrz, w mroku, zapalały się ogniska. Ankh-Morpork świętowało. Nikt nie był całkiem pewien z jakiego powodu, ale wszyscy się na to szykowali: rozbi­to beczki, woły nadziano na rożny, wydano po jednej papierowej czapeczce i jednym pamiątkowym kubku na dziecko, więc szko­da, żeby tyle pracy poszło na marne. Poza tym miniony dzień oka­zał się bardzo interesujący, a mieszkańcy Ankh-Morpork cenili rozrywki.
- Moim zdaniem - oświadczył jeden ze świętujących, pochła­niając kawał na wpół surowego mięsa - smok jako król to wcale nie jest zły pomysł. Kiedy się dobrze zastanowić, znaczy się.
- Rzeczywiście wygląda wytwornie — przyznała kobieta po jego prawej stronie, jakby wypróbowywała ten pomysł. — Taki, no... smu­kły. Ładny i sprytny. Wcale nie jest niechlujny. Widać, że dumny z siebie. - Spojrzała z wyrzutem na młodszych ucztujących przy in­nej części stołu. - Kłopot z ludźmi dzisiaj polega na tym, że braku­je im godności.
- Dochodzi też polityka zagraniczna — dodał trzeci, częstując się żeberkiem. —Jeśli się zastanowić...
- O co panu chodzi?
- O dyplomację - odparł spokojnie żeberkożerca.
Zastanowili się. Widać było, że badają ideę na wszelkie sposo­by i myślą o niej z różnych stron, w uprzejmym wysiłku zrozumienia, o czym ten człowiek, do licha, opowiada.
- No, nie wiem — stwierdził niepewnie ekspert od monarchii. — Wie pan, taki smok ma w zasadzie dwie metody prowadzenia ne­gocjacji. Prawda? Znaczy, albo smaży człowieka żywcem, albo nie. Proszę mnie poprawić, jeśli się mylę — dodał.
- O to mi właśnie chodzi. Powiedzmy, że przybywa ambasador z Klatchu, sami wiecie, jacy oni są aroganccy, i przypuśćmy, że mó­wi: Chcemy tego, chcemy tamtego i chcemy jeszcze czegoś. I co? -Rozpromienił się. - My jemu na to: Zamknij się pan, chyba że chcesz wrócić do domu w słoiku.
Wypróbowali w myślach ten scenariusz. Rzeczywiście, miał w so­bie pewien urok.
- W Klatchu mają wielką flotę - przypomniał niepewnie mo­narchista. - Smażenie dyplomatów może być ryzykowne. Kiedy lu­dzie widzą, że na łodzi wraca stos sadzy, rzadko są zachwyceni.
- Wtedy powiemy: Hej tam, Rysiu Klatchysiu, ty nie chcieć wiel­ki jaszczurka z nieba upiec twoja chata szybko ciach-ciach.
- Naprawdę możemy tak powiedzieć?
- Czemu nie? A jeszcze potem mówimy: Przysłać duża danina, i to już,
- Nigdy nie lubiłam tych Klatchian - oświadczyła stanowczo kobieta. – Jedzą jakieś paskudztwa! Obrzydliwość. I jeszcze cały czas gadają w tym swoim pogańskim języku...
W mroku błysnęła zapałka.
Vimes osłonił płomień dłonią, zaciągnął się dymem z nędz­nego tytoniu, rzucił zapałkę do rynsztoka i poczłapał wśród ka­łuż.
Jeśli cokolwiek przygnębiało go bardziej niż własny cynizm, to fakt, że często nie był aż tak cyniczny jak prawdziwy świat.

Tematy