Lustro w łazience, szafka na buty,
więcej nic. Musi pan wiedzieć – ciągnął nieco poirytowany – że nie ja byłem pierwszym lo-
katorem. Przede mną był pewien urzędnik z Poznańskiego, a jeszcze przed nim jakiś krawiec,
Żyd. Ten krawiec wyprowadził się w czterdziestym siódmym gdzieś na przedmieście
Wrzeszcza, urzędnik dostał awans do Warszawy i wtedy wprowadziłem się tu ja. To było,
zaraz, niech pomyślę, tak, to było dokładnie w czterdziestym dziewiątym, w maju. Co jeszcze
chce pan wiedzieć?
– To nie jest zwykła spchawa – powiedział niepewnie Winterhaus – ja nie chce fotogchafii,
pamiontek, nic. Ja przez mego ojca tu przyjechałem. Ja ciongle ten sam, niesamowity sen
miałem. Pan wie? On pozostawil skachb, w kchedensie tym kuchennym, co bok od pieca stal.
On całe życie mówił: „Helmut, to pewnie tam jest”. A ja mu nie wierzyłem. Ale jak zmachl,
to mnie sie snila w każda noc te kchedens i monety. W każda noc. A potem ciechpialem na
Schlaflosigkeit i lekarz mi powiedział:
„Niech pan tam jedzie, Herr Winterhaus, i niech pan przekona sie, że nie ma żaden kche-
dens, żaden skachb, nie ma nic”.
Anusewicz otarł pot z czoła. Nie przypominał sobie kredensu. Piec, owszem, z żelazną
płytą, stał w kuchni wiele lat, zanim nie podłączono gazu. Ale kredens? Kredens stał w jadal-
nym, tu, gdzie teraz segment i telewizor. Sprzedał go za grosze, w siedemdziesiątym pierw-
szym albo drugim. Miał mleczne szybki i popękany fornir w okropnym, wiśniowym kolorze.
Sprawa monet zainteresowała go jednak bardzo.
– Dużo tego było – zapytał – pewnie złote?
– O, nie wiem – powiedział Winterhaus – pan wie, on zbiechal te monety, co byli bite w
Danzig, to znaczy w Gdańsk – poprawił się – w tajemnicy przed moja matka, przede mno i
przed mój bchat. Powienkszal ta kolekcja ciongle. Im wiencej mial, tym wienkszy stchach, że
ona go odkchyje, że on wydaje na to wcionsz piniondze. I tak sie bal, że jak bylo już ucie-
kacz, to nie mogl ich wyjonć, bo ona by zobaczyla, na co on wydawal tak dlugo lat. Pan cho-
zumie?
– Rozumiem. Ale pan widział te monety?
79
– Nigdy.
—A matka? Brat?
– Oni też nigdy. I nikt mu potem nie uwierzyl. Dopiecho ten mój sen, a potem lekarz, mó-
wilem panu.
– Sny bywają różne – powiedział Anusewicz. – Ja dzisiaj na ten przykład śniłem, że jestem
na łące, w naszej Rudzieńszczyźnie. Pan pewnie nie wie, gdzie to jest.
– Nie.
– Na wschodzie – westchnął Anusewicz – teraz to białoruski kraj.
Winterhaus pokiwał głową ze zrozumieniem. Ale nie wyglądał na zmartwionego, przy-
najmniej z tego powodu. Poszedł do kuchni za gospodarzem i chętnie przyjął piwo. Pokazał,
gdzie stał kredens i opisał dokładnie, jaki był.
– Ach! – krzyknął Anusewicz. – Pan mówił kredens, kredens, a to była kuchenna szafka,
tyle że trzyczęściowa, tak?
—Tak.
– No, a w której były ukryte te monety?
– W schodkowej, najwienkszej. Tak ojciec mówil. I tak mnie snilo sie.
– Benek! – zawołał Anusewicz. – Ach tak, Benek!
Ale czy on to jeszcze ma?
I zanim Winterhaus zdążył cokolwiek powiedzieć, Anusewicz wzuł buty, zarzucił na ra-
miona marynarkę i zakomenderował:
– Idziemy, panie Helmut, prędko.
Tu nastąpiła pewna kontrowersja. Winterhaus zaproponował, żeby wzięli taksówkę i że on
zapłaci. Anusewicz zaś nie chciał się na to zgodzić i z uporem obstawał przy tramwaju, który
– jak zawsze w takich przypadkach – długo nie nadjeżdżał.
– Kto to Benek jest? – zapytał wreszcie Winterhaus.
– Szwagier, brat mojej żony – wyjaśnił Anusewicz. Po czym dodał, że szafka, o której była
mowa, a ściślej, jej największa, środkowa część, dawno temu podarowana została Bernardo-
wi, który ożenił się z Barbarą i potrzebował mebli.
– Albo wyrzucił ją, albo trzyma gdzieś w piwnicy – rozważał głośno Anusewicz. – A jeśli
to znalazł?
Tu Anusewicz przypomniał sobie ów niespodziewany zakup samochodu, którym Bernard
przed paru laty zaskoczył wszystkich. Niby skąd wziął nagle tyle pieniędzy? Ale o tym nie
powiedział Winterhausowi. W zatłoczonym tramwaju rozmowa się nie kleiła, a kiedy koło
Bramy Wyżynnej wsiedli do autobusu i ruszyli w kierunku Orunii, Winterhaus powiedział
ściszonym głosem:
– Pan wie? Mnie nie chodzi o piniondz, majontek. Ja tylko spchawdzić chcialem, pchawdę
ojciec gadal czy nie? No i ten sen, pchoszem pana. Pan w sny wierzy? A potem