Każdy jest innym i nikt sobą samym.



362 en effet (fr.) – istotnie
118
ROZDZIAŁ XIII
W KTÓRYM BOHATER TEJ POWIEŚCI KOCHA SIĘ, WZDYCHA,
JEŹDZI KONNO I WYKONUJE RÓŻNE INNE DZIEŁA DO ZAWODU
RYCERSKIEGO I BOHATERSKIEGO NALEŻĄCE
Zostawiliśmy pana Artura w oknie gościnnego pokoju w Cewkowicach, gdzie, jak mówi-
liśmy, próbował dumać, łamiąc się z psychologicznymi trudnościami tej operacji. Przekonaw-
szy się, że usiłowania jego są płonne, wziął na głowę elegancki, lekki panama363 i udał się do
ogrodu, by się przyłączyć do panien. Po drodze, może wskutek ruchu ułatwiającego mózgowi
„wydzielanie myśli”, dumania jego poczęły układać się w wyraźniejsze formy. Stanęło mu
jasno przed oczyma, że panna Róża jest najpiękniejszym kwiatem na tej oazie cewkowickiej,
którą odkrył wśród pustyni zwanej Galicją. I oto on, jak wielbłąd – nie, nie jak wielbłąd, jak
podróżny na wielbłądzie, przebiegając pustynię i zoczywszy ten jej kwiat cudowny, zapragnął
posiąść go, zerwać, wziąć z sobą i puścić się dalej w podróż, pełną trudów i niebezpie-
czeństw. Przyznacie państwo, że myśl ta była pełna poezji – dlatego też pan Artur postanowił
sobie tego jeszcze wieczora ułożyć ją w piękne, francuskie albo polskie rymy, które miał na-
stępnie wpisać do albumu panny Róży. Tymczasem zaś ponieważ rymy nie były jeszcze go-
towe, przedsięwziął on sobie przystąpić do taktycznych szczegółów tego wielkiego strate-
gicznego planu, zawartego w projektowanym poemacie. Należało przede wszystkim posiąść
kwiat, tj. zdobyć serce panny Róży. Dla zwycięzcy w tylu bitwach, wygranych już nawet na
gruncie galicyjskim po parotygodniowej zaledwie kampanii, nie powinno to było być rzeczą
trudną. Ale jakżeż się rozgniewał pan Artur sam na siebie, gdy spostrzegł, że zapomina języka
w gębie, skoro zbliży się do panny Róży! On, co nigdy nie był w ambarasie, od czego zacząć
rozmowę w towarzystwie młodych i pięknych kobiet, teraz stracił wszelką fantazję i był nie-
śmiałym jak student! Zdawało mu się, że gdyby tylko na jednę małą chwilkę zostawiono go
sam na sam z panną Różą, odzyskałby zwykłą swadę i kilkoma śmiałymi manewrami zająłby
pozycję, której posiadanie stało się dla niego naglącą koniecznością – tak naglącą, że byłby
chętnie oddał nie tylko swój tytuł i swój majątek na Białej Rusi, ale wszystko, co miał i mieć
mógł na przyszłość, za dobre powodzenie w tej jednej sprawie. Ale najprzód, panna Róża
nigdy prawie nie była sama, a potem, choć jak np. teraz w ogrodzie, odeszła na chwilę panna
Melania i zostawiła siostrę w altanie z panem Arturem, fantazja jego jakoś nie wracała. Był
zaledwie w stanie mówić o obojętnych przedmiotach, gdy była w towarzystwie – teraz, gdy
był z nią sam na sam i gdy jej spojrzał w oczy, mięszał się, nie mógł wyjąknąć słowa. Czy
panna Róża mieszała się także, tego nie wiem, wiem tylko, że spuszczała oczy na dół i bawiła
się wachlarzem, póki nie wróciła panna Melania. Wówczas zaczynano znowu mówić o wiel-
kim gorącu, którego można się spodziewać w południe, i o innych podobnych przedmiotach –
pan Artur okazywał się znowu pełnym werwy i elegancji, ale uczucia przejmujące jego serce
nie mogły znaleźć sposobności objawienia się, trywialna rozmowa deptała po nich nielitości-
wie i każde słowo obojętne, chłodne, które padało z ust panny Róży, panny Melanii albo jego
własnych, bolało naszego bohatera tak mocno, jak gdyby było grubym trzonkiem od miotły w
ręku cucyglerów, zamkniętych w kozie błotniczańskiej. Ale wszystko to było jeszcze niczym
wobec cierpień, które czekały pana Artura.
Panna Melania, rozbierając zalety i wady okolicy cewkowickiej ze stanowiska pięknych i
romantycznych widoków, zrobiła uwagę, że brak rzeki, stawu albo jeziora sprawia pewną
jednostajność w tym krajobrazie. Na to odezwał się pan Artur:

363 panama – kapelusz słomkowy.
119
– Ach, masz pani słuszność, woda niezbędną jest w pejsażu. Nigdy nie może jej być za
wiele. Matka moja posiada w Inflantach zamek tuż nad Jeziorem Pskowskim, dokoła prawie
oblany jego zielonymi falami. Zamek stoi na skale, wśród ogromnego lasu dębów, lip i kasz-
tanów, z jednej strony ciągną się nie zmierzone okiem łany pszenicy, a z drugiej strony wzrok
nadaremnie szuka czego innego, oprócz gładkiej powierzchni jeziora, po której mkną łódki
rybackie ze swymi białymi jak śnieg żaglami. ( Nb. Hr. Cyprian byłby tu dwa razy złapał pana
Artura, bo w Inflantach, nad Pskowskim Jeziorem, za zimno jest na lasy kasztanów i na łany
pszenicy).
– Ach, to musi być przecudne – zakwiliła w smętnej ekstazie panna Melania – tyle wody,
mój Boże, tyle wody! Ach, jakże pragnęłabym mieszkać nad takim jeziorem!
– A pani? – zapytał książę, z wielkim biciem serca zwracając się ku pannie Róży. Zda-
wało mu się, że los jego zawisł od jej odpowiedzi.
– Ja – rzekła namyślając się panna Róża – ja nie jestem tak p o et y c z n ą jak Melańcia i
boję się wody... bo nie umiem p ł y w a ć.
Nacisk położony na wyrazy: „poetyczna” i „pływać” wskazywał dla każdego nie uprze-
dzonego, że panna Róża nie jest zadowoloną z umysłowego kierunku swej siostry i że go
uważa może za przybraną maskę, za sposób przypodobania się księciu A. C. lub coś podob-
nego. Panna Melania, nie zmieniając swojej smętnej postawy, spojrzała też z ukosa na siostrę
z wyrazem dość mało licującym ze zwykłą jej apatią i melancholią. Ale zakochani mają oczy,
a nie widzą, mają uszy, a nie słyszą. Książę nie zrozumiał tedy tego małego zajścia między
rodzeństwem. Wziął on słowa panny Róży do siebie. Wzmianka o p ł y w a n i u