nych czerepów... 

Każdy jest innym i nikt sobą samym.

I oto kamienne, komfortowe miasto, ze szkła i betonu, było puste i niczyje. Gdyby jeszcze przyszli spokojnie, w sposób uporządkowany, rodzinami, i zajęli to, co porzucone i wolne. Ale zdaniem przerażonych Portugalczyków, którzy podawali się za znawców tubylczej mentalności, czarni wtargną ogarnięci szałem zniszczenia i nienawiści, spici, odurzeni tajemnymi ziołami, żądni krwi i zemsty. Nikt nie powstrzyma tej inwazji. Ludzie wycieńczeni, o starganych nerwach, bezbronni i osaczeni, snują w rozmowach najbardziej apokaliptyczne wizje. Wszyscy zginą i to śmiercią najbardziej odrażającą- zadźgani na ulicy, posiekani maczetami na progach domów. Bardziej przytomni proponują różne warianty samoobrony. Jedni - żeby wygaszać wszystkie światła i czuwać w zaciemnionym mieście, inni - przeciwnie, żeby zapalać światło nawet w opuszczonych domach, bo tylko mnogością liczby, zmasowaną ilością będzie można odstraszyć czarnych. Jak zwykle żadna racja nie zwycięża i nocą miasto wygląda jak podziurawiona kurtyna: tu prześwituje jakiś fragment oświetlonej sceny, a naokoło nie widać nic i znowu widać fragment, a reszta zasłonięta. Dona Cartagina, która raczej z nawyku niż z potrzeby sprząta opuszczone pokoje na moim piętrze (na którym mieszkam teraz sam), raz po raz przerywa zamiatanie i nasłuchuje, czy od strony afrykańskich dzielnic nie nadciąga złowieszczy pomruk tłumu, zapowiedź naszego końca. Nieruchomieje tak, jak wiejskie kobiety, kiedy nasłuchują, czy za moment nie rozlegnie się grzmot. Potem żegna się uroczystym krzyżem i sprząta dalej.
Wyjechali wszyscy strażacy!
Już nikt nie ocali miasta przed pożarem. Najpierw ludzie nie wierzyli, żeby strażacy uciekli z posterunku, ale mogli przekonać się o tym odwiedzając centralną remizę przy nadmorskim bulwarze. Wrota remizy były otwarte
na oścież. W głębi stały wielkie wozy w czerwieni i złocie, piętrzyły się drabiny i pompy. Na półkach leżały strażackie hełmy. Nie było żywej duszy. Oczywiście FNLA dowie się o tym fakcie i wystarczy, żeby zamiast ulotek zrzucili jutro jedną bombę. Cała Luanda spłonie jak zapałka. Deszcze ustały, miasto było nagrzane słońcem i suche jak wiór. Żeby tylko nie było spięcia lub jakiś pijak nie zaprószył ognia. Później żołnierze uruchomili jeden z tych wozów i używali go do wożenia wody na front. Ponieważ był widoczny z daleka, został trafiony, zwalił się do rowu i tam pozostał.
Wyjechali wszyscy śmieciarze!
Z początku nikt nie zwrócił na to uwagi. Miasto było brudne i zapuszczone, więc ludzie sądzili, że śmieciarze dawno odlecieli do Europy. Tymczasem okazało się, że wyjechali dopiero wczoraj. I raptem, nie wiadomo skąd, zaczęły gromadzić się śmieci. Przecież została tylko garstka mieszkańców, którzy w dodatku żyli w takiej apatii i bezwładzie, że nie sposób posądzić ich o wznoszenie śmiecianych gór. A jednak takie góry zaczęły powstawać na ulicach opuszczonego miasta. Pojawiły się na chodnikach, na jezdniach i na placach. W bramach kamienic i na wymarłych targowiskach. Przez niektóre ulice przechodziło się z wielkim trudem i obrzydzeniem. W tym klimacie nadmiar słońca i wilgoci przyspiesza i potęguje rozkład, gnicie i fermentację. Całe miasto zaczęło cuchnąć, kto wchodził z ulicy do hotelu, też przez długi czas cuchnął, inni rozmawiali z nim na odległość. W ogóle ludzie odsunęli się od siebie, mimo że w sytuacji, na jaką byliśmy skazani, powinno być odwrotnie. Dona Cartagina zamykała wszystkie okna, bo zgniłym powietrzem, jakie dochodziło z zewnątrz, nie można było oddychać. Zaczęły zdychać koty. Musiały zatruć się jakimś ścierwem, zbiorowo, bo pewnego ranka wszędzie leżały martwe koty. Po dwóch dniach obrzmiały i zrobi-
ły się pękate jak prosiaki. Kłębiły się nad nimi czarne muchy. Śmierdziało nie do wytrzymania, chodziłem po mieście zatykając chustką nos, oblany potem. Dona Cartagina wznosiła modły antyepidemiczne. Nie było lekarzy, nie pracował żaden szpital ani apteka. Śmieci rosły, mnożyły się, jakby kipiało jakieś monstrualne, wstrętne ciasto, rozdymane na wszystkie strony przez trujące, zabójcze drożdże.
Potem, kiedy wyjechali wszyscy piekarze, monterzy, listonosze i dozorcy, kamienne miasto straciło swoją rację istnienia, swój sens. Było jak suchy szkielet polerowany wiatrem, martwa kość wystająca z ziemi ku słońcu.
Przy życiu trzymały się jeszcze psy. ,
Były to psy domowe, porzucone przez uciekających w popłochu właścicieli. Widziało się bezpańskie psy wszystkich najdroższych ras - boksery, buldogi, charty i dobermany, jamniki, pinczery i spaniele, nawet szkockie teriery, a także dogi, mopsy, pudle. Opuszczone, zbłąkane, chodziły wielkim stadem w poszukiwaniu żarcia. Dokąd było wojsko portugalskie, ta nieprzebrana psia czereda zbierała się każdego rana na placu przed sztabem generalnym, gdzie wartownicy karmili ją konserwami z żołnierskich racji paktu północno-atlantyc-kiego. Widok był taki, jakby się oglądało światową wystawę rasowych psów. Potem nakarmione, zadowolone stado przenosiło się na miękką, soczystą trawę porastającą ocieniony skwer przed Pałacem Rządu. Zaczynała się nieprawdopodobna, zbiorowa orgia seksualna, roz-namiętnione i niestrudzone szaleństwo, gonitwy i kotłowanina do stanu zupełnej zatraty. Znudzeni wartownicy mieli z tego powodu wiele rubasznej uciechy.
Po wyjściu wojska psy zaczęły głodować i chudnąć.
Jakiś czas snuły się po mieście bezładną zgrają, poszukując daremnie pożywienia. Pewnego dnia zniknęły. Myślę, że śladem ludzi opuściły Luandę, ponieważ później nigdy nie natrafiłem na zdechłego psa, a tych, które przychodziły pod sztab generalny, a potem baraszkowały przed Pałacem Rządu, były setki. Można przyjąć, że z gromady wyłonił się energiczny przywódca, który wyprowadził psie stado z umierającego miasta. Jeżeli psy poszły na północ, trafiły do FNLA. Jeżeli na południe - trafiły do UNITA. Natomiast jeśli udały się na wschód, w stronę Dalatando i Saurimo, mogły dojść do Zambii, następnie do Mozambiku a nawet do Tanzanii.
Być może wędrują one nadal, ale nie wiem, w jakim kierunku i w którym są teraz kraju.
Po wyjściu gromady psów miasto zapadło w ostateczną drętwotę. Postanowiłem więc wyjechać na front.
Sceny frontowe