Każdy jest innym i nikt sobą samym.

Jest powiedziane, że jeden z niepokalanych przybędzie, przynosząc znak mocy do domu Sprawcy.
Jest powiedziane, że wybawi jheherrin, jeśli dowiodą... jeśli uzna, że zasłużyli... że zdobędzie u Sprawcy dla nich wybawienie od strachu i błota... jeśli... jeśli... – Mówca nie był w stanie ciągnąć dalej. Jego głos powoli ucichł, pozostawiając całą jaskinię w bolesnym oczekiwaniu na odpowiedź, która wypełniłaby próżnię ich niedoli.
Covenant jednak nie mógł spełnić ich oczekiwań. Czuł skupioną na sobie uwagę wszystkich jheherrin. Czuł ich nieme pytania, błagania: – Czy ty jesteś tym niepokalanym?
Czy wybawisz nas, jeśli ci pomożemy? – Jednak on nie potrafił dać im odpowiedzi, której pragnęli. Ich śmierć za życia zasługiwała na prawdę, nie fałszywą nadzieję.
Z rozmysłem rezygnował z ich pomocy. Jego głos był szorstki, pobrzmiewał gniewem.
– Spójrzcie na mnie. Znacie odpowiedź. Pod tym całym błotem trawi mnie choroba –
jestem chory. I dopuściłem się niegodnych czynów... Nie jestem niepokalany. Jestem zepsuty.
Jego zaparcie zabrzmiało w ostatnim drgnieniu ciszy – w jednej chwili ciszy, w której rozwiała się wokół niego ogromna nadzieja. Potem przeraźliwy krzyk przerażenia rozległ się pośród tłumu jheherrin. Natychmiast zniknęło całe światło. Stwory rozbiegły się, krzycząc w ciemnościach niczym strapione upiory.
Pianościgły chwycił Covenanta, aby ochronić go przed atakiem, ale jheherrin nie atakowały; one uciekały. Odgłosy ich ruchu przetoczyły się przez jaskinię niczym wicher zguby i ucichły w oddali. Wkrótce powróciła cisza, opadła bez sił u stóp Covenanta i Pianościgłego niczym puste całuny, pozostałości po zbezczeszczonym grobie.
Piersią Covenanta wstrząsnęły podobne do szlochu spazmy, ale opanował się, zjednoczył
z ciszą. Nie mógł poddać się prośbie jheherrin; złamałby się, gdyby musiał nagiąć swoją determinację.
– Foul! – szarpnął się. – Foul! Jesteś zbyt okrutny.
Czuł na ramieniu dłoń giganta, próbującego go uspokoić. Pragnął mu odpowiedzieć, wyjaśnić w jakiś sposób przyczynę swej gwałtowności. Nim jednak udało mu się przemówić, cisza spłynęła i skupiła się w odgłosie cichego płaczu.
Dźwięk ten w miarę słuchania stawał się coraz głośniejszy. Opuszczony i nieszczęśliwy, wznosił się w ciemnościach niczym niepowetowany żal, przyprawiał o drżenie głuche powietrze. Covenant pragnął podejść do płaczącego, pragnął pocieszyć go w jakiś sposób.
Jednak, gdy się poruszył, usłyszał słowa, które go powstrzymały, pełne żalu oskarżenie:
– Rozpacz jest dziełem Sprawcy.
– Wybaczcie mi – jęknął Covenant. – Jak mogłem was okłamać? – Szukał właściwej odpowiedzi, po czym wiedziony instynktem powiedział: – Legenda nie zmieniła się. Nie dotknąłem legendy. Nie podaję w wątpliwość waszych zasług. Dowiedliście swej wartości.
Tylko, że ja... nie jestem niepokalany. On jeszcze nie przybył. Ja nie mam nic wspólnego z waszą nadzieją.
Płaczący nie odpowiedział. Jego szloch szarpał coraz boleśniej powietrze; nie mógł
powstrzymać raz uwolnionego cierpienia. Po chwili jednak zamigotał skalnym światłem.
Covenant ujrzał, że był to pełzacz, który przemawiał w imieniu jheherrin.
– Chodźcie – zaszlochał. – Chodźcie. – Drżąc ze smutku, odwrócił się i wypełzł z jaskini.
Covenant i gigant podążyli za nim bez wahania. Wobec boleści stwora w milczeniu zaakceptowali to, co wobec nich zamierzał.
Pełzacz zawiódł ich ponownie do skomplikowanej sieci tuneli, ale tym razem szli ku górze, w kierunku przeciwnym do tego, z którego przyszli. Kamienne ściany ponownie stały się zimne, a powietrze zaczęło lekko pachnieć siarką. Wkrótce – trochę dalej niż pół ligi od jaskini – ich przewodnik zatrzymał się.