Wie pan, wydawało mi się wczoraj, że słyszę
kogoś krzyczącego, ale Angus twierdził, że to ci okropni chłopcy pani Ramsay. Uganiają
po ogrodzie, wydając dźwięki niczym pojazdy kosmiczne, rakiety albo bomby atomo-
we. Czasem to jest przerażające.
Hardcastle jeszcze raz pokazał fotografię.
— Widziała pani kiedykolwiek tego człowieka?
Pani McNaughton popatrzyła chciwie.
64
65
— Jestem prawie pewna, że go widziałam. Tak. Tak, jestem praktycznie pewna. Zaraz,
gdzie to było? Przyszedł i namawiał mnie, żebym kupiła encyklopedię w czternastu to-
mach? A może zjawił się z nowym modelem odkurzacza? Nie chciałam mieć z nim nic
do czynienia, więc wyszedł i zawracał głowę memu mężowi we frontowym ogródku.
Angus sadził cebulki i nie chciał, aby mu przeszkadzano, a ten człowiek stał nad nim
i opowiadał, co ten odkurzacz potrafi. Rozumie pan, może podnosić i opuszczać za-
słony i czyścić schody, poduszki i sprężynowe materace. Wszystko, mówił, absolutnie
wszystko. Wreszcie Angus spojrzał na niego i zapytał: — Czy sadzi też cebulki? — i mu-
szę powiedzieć, że się uśmiałam, bo ten człowiek zmieszał się i poszedł sobie.
— I uważa pani, że to naprawdę był ten mężczyzna ze zdjęcia?
— No, jak się nad tym zastanowić, to nie, ponieważ był dużo młodszy. Niemniej
sądzę, że widziałam tę twarz już przedtem. Tak. Im dłużej patrzę na tę fotografię, tym
bardziej jestem pewna, że przyszedł tu i proponował mi kupno czegoś.
— Może polisy ubezpieczeniowej?
— Nie, nie polisy. Tego rodzaju sprawami zajmuje się mój mąż. Jesteśmy ubezpie-
czeni na różne sposoby. Nie. Ale jednak… im bardziej przyglądam się zdjęciu…
Hardcastle czuł się tym wszystkim zniechęcony. Na podstawie swego doświadcze-
nia zaliczył panią McNaughton do kobiet, które aż się palą, by powiedzieć, że widziały
kogoś związanego z morderstwem. Im dłużej patrzyła na fotografię, tym pewniejsza
była, że przypomina sobie kogoś takiego.
Westchnął.
— Chyba prowadził ciężarówkę — pani McNaughton wpadła na nowy pomysł.
— Nie potrafię jednak przypomnieć sobie, kiedy go widziałam. Myślę, że to była furgo-
netka piekarza.
— Widziała go pani wczoraj, czy nie?
Twarz pani McNaughton wydłużyła się. Odgarnęła swoje nieporządne, siwe włosy
z czoła.
— Nie. Wczoraj nie. Przynajmniej… Nie sądzę — rozjaśniła się nagle.
— Może mój mąż przypomni sobie.
— Jest w domu?
— Jest w ogrodzie — pokazała przez okno starszego mężczyznę, pchającego właśnie
taczki po ścieżce.
— Może wyszlibyśmy porozmawiać z nim?
— Oczywiście. Proszę tędy.
Poprowadziła ich przez boczne drzwi do ogrodu. Pan McNaughton był nieźle spo-
cony.
— Panowie są z policji, Angus — poinformowała go zadyszana żona. — Przyszli
w sprawie tego morderstwa u panny Pebmarsh. Mają fotografię zabitego. Wiesz, jestem
66
67
pewna, że gdzieś go widziałam. Czy to nie ten człowiek, który przyszedł w zeszłym ty-
godniu i pytał o antyki do sprzedania?
— Zobaczymy — powiedział jej mąż. — Proszę tylko przytrzymać mi tę odbitkę.
Mam ręce pobrudzone ziemią.
Rzucił krótkie spojrzenie i stwierdził: — Nigdy w życiu nie widziałem faceta.
— Sąsiad mówił mi, że bardzo lubi pan pracę w ogrodzie?
— Kto to powiedział, może pani Ramsay?
— Nie. Pan Bland.
Angus McNaughton sapnął.
— Bland nie wie, co to jest ogrodnictwo. Przesadzanie, to wszystko, co potrafi.
Wtykać begonie i geranium, obramować to lobelią. I to nazywa ogrodnictwem. Równie
dobrze mógłby mieszkać w publicznym parku. Interesuje się pan krzewami, inspekto-
rze? Oczywiście to nie jest odpowiednia pora roku, ale mam tu dwa okazy, które zdzi-
wiłyby pana. Mówi się, że te krzewy udają się tylko w Devonie i Kornwalii.
— Nie mogę rościć sobie pretensji do nazywania siebie ogrodnikiem — rzekł
Hardcastle.
McNaughton spojrzał na niego, tak jak artysta patrzy na profana, który utrzymuje, że
nie wie nic o sztuce, ale obaj są mistrzami w swojej dziedzinie.
— Obawiam się, że przyszedłem w mniej przyjemnej sprawie.
— Naturalnie. Ta wczorajsza historia. Byłem w ogrodzie, kiedy to się stało.
— Naprawdę?
— Mam na myśli moment, gdy ta dziewczyna krzyczała.
— I co pan zrobił?
— Nic — odparł pan McNaughton trochę zakłopotany. — Nie zrobiłem nic. Szczerze
mówiąc myślałem, że to ci cholerni chłopcy Ramsayów. Wciąż wyją, wrzeszczą i hała-
sują.
— Ale ten krzyk brzmiał z innej strony?
— Gdybyż ci piekielnicy siedzieli w swoim ogrodzie. Ale oni są wszędzie. Przełażą
przez siatki i płoty. Ganiają te nieszczęsne koty pani Hemming po całej okolicy. Kłopot
w tym, że nikt ich nie trzyma twardą ręką. Ich matka jest słaba jak mucha. Jasne, że jak
nie ma w domu mężczyzny, chłopcy się wymykają.
— Jak słyszałem, pan Ramsay przebywa sporo za granicą.
— Jest, zdaje się jakimś konstruktorem — rzekł pan McNaughton niejasno. — Wciąż
gdzieś jeździ. Zapory, wie pan. Nie przeklinam*, moja droga — uspokoił żonę. — Mam
na myśli budowę tam, wydobywanie ropy czy kładzenie rurociągu. Dokładnie nie wiem.
Musiał pojechać do Szwecji przed miesiącem. Matka chłopców ma masę pracy — goto-