Byłoby to daleko weselej i zabawniej, niż siedzieć na kuferku po kilka godzin lub włóczyć się po ulicach, Bóg wie czego, ot, chyba po obrazę Boską.
I Kaśka z wyrazem nieokreślonej błogości przymyka oczy, wywołując w swej wyobraźni obraz podobnego życia, pociągającego ją urokiem nowości, dla niej zupełnie nie znanej. Przedstawia sobie tego „kogoś”, siedzącego tuż przy samym stole i pijącego herbatę, którą ona własnymi rękami by mu przyrządziła. Kto wie, gdyby miała kilka centów, kupiłaby do herbaty bułkę i trochę salcesonu. Salceson mężczyźni lubią. Palić by tylko nie mógł, bo państwo by się gniewali, ale on by to dla niej zrobił i powstrzymał się przez te kilka godzin od fajki lub cygara. Zresztą, mógłby stanąć przy okienku, to dym wyszedłby na dach, a w kuchence nie zostałoby ani śladu.
Ten „ktoś” musi być uczciwym chłopcem, pracowitym, bo Kaśka próżniaków nie lubi. Rąk nie będzie miał od parady, a twarz musi mieć rumianą i wesołą. Oczy niebieskie, a zęby białe, zdrowe...
I mimo woli postać Jana przesuwa się przed oczami dziewczyny. Tak! Jan jest takim chłopcem, pracowitym, wesołym, rosłym – i poczciwym.
Ona zapomniała w tej chwili o drwinkach, jakie siekącą chłostą spadały na jej ramiona, wie tylko, że Jan w jej obronie rzucił się na kanoniera i nos sobie nawet pozwolił „rozdrapać”.
61
Gdyby nie był poczciwym człowiekiem, patrzyłby obojętnie, jak się z żołnierzem biedzi; śmiał-
by się może, a potem rozpowiedział innym dziewczynom. To przecież bardzo pięknie z jego strony
– i Kaśka czuje głęboką wdzięczność dla stróża, którą koniecznie na zewnątrz ujawnić pragnie.
Zresztą, nie sama wdzięczność tu gra główną rolę – dziewczyna mimo woli poddaje się jakiejś silniejszej woli, która ją do Jana pociąga. Szczęśliwa jest z nadarzającej się sposobności, która pozwoli jej do niego przemówić.
Jedyną jej troską jest, aby spotkała go samego i mogła się „wyjęzyczyć”. Przychodzi jej mówić z trudnością i w ogóle ma mało rezonu, ale sądzi, że jej Bóg dopomoże. Podziękuje mu ładnie i poprosi, aby z niej więcej nie przedrwiwał, bo jej to przykrość sprawia. On pewnie zaśmieje się, pokazując swe równe, białe zęby, i pogodzi się z nią, a może – kto wie – gdy go zaprosi na górę, przyjdzie, usiądzie koło stołu i porozmawia trochę, herbatę wypije.
Wtedy ona go przekona, że nie miał słuszności, postępując z nią tak dziwnie; opowie mu, kim jest, z jakiej pochodzi familii, pokaże mu „mentrykę” i „książkę służbową” – a myśli, że to go ostatecznie przekona i ku niej nawróci. Tylko czy zechce przyjść i czy pan na to pozwoli, aby męż-
czyzna przesiadywał w kuchni?
W tym sęk!
Wczesnym rankiem wyszedł Jan zamieść i pokropić ulicę.
Chodniki, jeszcze puste, wyciągały swe szare, płaskie grzbiety, chłonąc w siebie promienie wschodzącego słońca.
Gdzieniegdzie przesuwały się gromadki robotników, śpieszących do pracy, a pozawijanych w łachmany, przesiąknięte potem i kurzem dnia wczorajszego. Zaspane służące dźwigały konewki, z których woda lała się strumieniem; wozy, śpieszące na targ, przelatywały dudniąc po nierównym bruku.
Powoli otwierały się bramy domów, błyskając otworem sieni, z której dobywał się hałas budzą-
cych się ze snu ludzi.
Od czasu do czasu zajęczał słaby głos dzwonka, wzywający zakonników na poranne modlitwy.
Przez szarawe, niepewne tło horyzontu przecierały się leniwie błękitne smugi, zwiastujące uśpionemu jeszcze miastu piękny, pogodny dzionek. Miasto przecież budziło się leniwie, jakby nieciekawe uroku letniego poranka, rzec można, że się „wyżyło” jak stary rozpustnik, przyzwyczajony do widoku nie skalanej jeszcze piękności.
Jan energicznie wziął się do zamiatania chodnika. Jego silny, zdrowy organizm potrzebował ruchu i męczącej pracy. Lubił wczesnym rankiem zamiatać ulicę; chłód, jaki wyziewały ostudzone wśród nocy kamienie, wnikał mu w ciało i ziębił przyjemnym dreszczem.
Ciasna komórka, służąca mu zwykle za mieszkanie, a właściwie za legowisko nocne, dawała zbyt mało powietrza dla jego szerokich piersi. Rano stawał zwykle z głową pełną niezdrowego cię-
żaru, wychodził chętnie na ulicę, a ująwszy miotłę, w przyśpieszonym ruchu wypędzał za siebie, według jego słów, „choróbsko, które mu się do głowy cisnęło”.
Dziś, jak zwykle, wstał rano i jest już na zwykłym posterunku. Na jego twarzy rozpościera się czerwona plama, a zajmując część nosa, kończy się na prawym policzku. Jest to znak wczorajszej walki i dowód rozmiarów pięści „cisarskiego żołnira”.
Jan nie lubi, gdy mu coś dolega, a właśnie ból nosa dokucza mu w sposób nadzwyczajny. Kanonier ma niezłą siłę, a choć Jan zemścił się, oddając mu poczwórną porcję kułaków, to stanu rzeczy nie zmienia i ból nosa pozostaje zawsze jednakowym. Jan objawia swoje niezadowolenie, plując i mrucząc co chwila:
– Psiakrew zwykła, psiakrew sobacza...
Rzeczywiście, po co mu było mięszać się do tej całej awantury – niechby żołnierz trochę tę „jezuitkę” podusił, nic by się wielkiego nie stało.