Ale skoro wjechaliśmy do lasu i kiedy stąpania koni zaczęły się rozlegać pod cienistym
sklepieniem, ujrzałem nagle, że drży. Zwolniła, jakby czekając na mnie, trzymałem się bo-
wiem wciąż z tyłu; z chwilą gdyśmy się zrównali, puszczała się galopa. Niebawem dotarliśmy
do stoku góry; trzeba było jechać stępa. Wówczas zbliżyłem się, ale oboje spuściliśmy głowy;
nadeszła chwila, wziąłem ją za rękę.
,,Brygido − rzekłem − czy cię zanużyłem skargami? Od czasu jak wróciłem, widzę cię
prawie co dzień; co wieczór, wracając do domu, pytam sam siebie, kiedy mi trzeba będzie
umrzeć: czy cię tym dręczyłem? Od dwóch miesięcy, przez które tracę spokój, siły i nadzieję,
czy rzekłem choć słowo o tej nieszczęsnej miłości, która mnie pożera i która mnie zabija, nie
wiesz o tym? Spójrz na mnie; trzebaż ci mówić? Czy nie widzisz, że cierpię, że noce moje
spływają we łzach? Czy nie spotkałaś kędyś w tym posępnym lesie nieszczęśnika siedzącego
z czołem utopionym w dłoniach? Nie dostrzegłaś nigdy łez na tych zaroślach? Spójrz na
mnie; spójrz na te góry; czy pamiętasz, że cię kocham? One to wiedzą, one były świadkami;
te skały, pustkowia wiedzą o tym. Po co wiedziesz mnie przed tych świadków? Czy nie je-
75
stem dość nieszczęśliwy? czy zbrakło mi męstwa? czy nie dość byłem posłuszny? Na jaką
próbę, na jakie męczeństwo wydałaś mnie, i za jakie zbrodnie? Jeśli mnie nie kochasz, po co
tu jesteś ze mną?
−Jedźmy − rzekła − wracajmy.
Chwyciłem konia za uzdę.
„Nie − odparłem − złamałem układ, wszak prawda? Jeśli wrócimy, stracę cię, wiem o tym;
skoro znajdziemy się w domu, wiem z góry, co mi powiesz. Chciałaś się przekonać, dokąd
sięga moja cierpliwość, wydałaś na próbę mą męczarnię, umyślnie może, aby mieć prawo
mnie wypędzić; znużył cię ten smętny kochanek, który cierpiał bez skargi i z rezygnacją pił
gorzki kielich wzgardy! Wiedziałaś, iż znalazłszy się sam z tobą, w obliczu tych lasów, tych
ustroni, gdzie zaczęła się miłość moja, nie zdołam wytrwać w milczeniu! Chciałaś, abym cię
obraził: więc dobrze, stracę cię: niech się spełni! dość płakałem, cierpiałem, dość gnębiłem w
sercu szaloną miłość, która mnie pożera: dosyć już byłaś okrutna!”
Uczyniła ruch, jakby chcąc zeskoczyć z konia, chwyciłem ją w ramiona i przylgnąłem
ustami do jej ust. Ale w tej samej chwili, oczy jej zamknęły się, puściła cugle i osunęła się na
ziemię.
„Boże miłosierny! − krzyknąłem − kocha mnie!” − Uczułem, iż oddała mi pocałunek.
Zeskoczyłem z konia i podbiegłem. Brygida leżała na trawie. Podniosłem ją, otwarła oczy;
wstrząsnęła się cała jakby od nagłej grozy; odepchnęła z siłą mą rękę i uciekła.
Stałem w miejscu i napawałem się jej pięknością. Zatrzymała się, wsparta o drzewo; włosy
jej rozsypały się na ramiona, ręce drżały od wzruszenia, policzki powleczone rumieńcem
błyszczały purpurą i perłami.
− Nie zbliżaj się pan! − krzyknęła. − Nie zbliżaj się ani na krok.
− O moja ukochana − rzekłem − nie lękaj się; jeśli cię obraziłem, przed chwilą, możesz
mnie ukarać; to był napad szału i boleści; zrób ze mną, co chcesz, możesz jechać teraz, wy-
prawić mnie, gdzie zechcesz! Wiem, że mnie kochasz, Brygido, jesteś tutaj bezpieczniejsza
niż królowie świata w swoich pałacach.
Na te słowa pani Pierson utkwiła we mnie wilgotne oczy; ujrzałem, jak szczęście mego ży-
cia idzie ku mnie w jednej błyskawicy. Podbiegłem i ukląkłem przed nią. Ach, słabo kocha
ten, kto może powtórzyć słowa, jakich użyła jego ubóstwiana, aby mu wyznać swą miłość.
ROZDZIAŁ X
Gdybym był jubilerem i gdybym wyjął ze swego skarbca naszyjnik pereł, aby zeń uczynić
podarek przyjacielowi, zdaje mi się, iż sprawiłoby mi wielką radość włożyć mu go samemu
na szyję; ale gdybym był tym przyjacielem, raczej bym umarł, niżbym wydarł ów naszyjnik z
rąk jubilera.
Wiem, iż większość mężczyzn kwapi się co prędzej posiąść kobietę, która ich kocha; ja ro-
biłem zawsze przeciwnie, nie z wyrachowania, ale z instynktu serca. Kobieta, która kocha
trochę i która się opiera, nie dosyć kocha; ta zaś, która kocha dosyć, a opiera się, nie czuje się
dosyć kochaną.
Wyznawszy mi, że mnie kocha, pani Pierson stała się bardziej ufną i wylaną niż kiedykol-
wiek. Szacunek, który okazałem, natchnął ją tak słodką radością, iż piękna jej twarz stała się
niby rozwity kwiat. To wybuchała szaloną wesołością, to zatrzymywała się nagle zamyślona;
chwilami traktowała mnie niemal jak dziecko, to znów patrzała na mnie oczyma pełnymi łez;
wymyślała tysiące żarcików, aby znaleźć pozór do poufalszego słowa lub niewinnej piesz-
czoty; wnet opuszczała mnie, aby przysiąść na uboczu i utonąć w zadumie. Czy może istnieć
bardziej lube widowisko? Kiedy wracała ku mnie, znajdowała mnie opodal, na ścieżce, z któ-
76
rej przyglądałem się jej z dala. „O moja ulubiona – mówiłem – sam Bóg się cieszy widząc,
jak cię kocham.”