Każdy jest innym i nikt sobą samym.

.. nie, to zbyt skomplikowane.
- Czyli wcale nie niezwykłe. Wręcz przeciwnie.
Po trochu, bezładnie - on nie przestawał zadawać mi pytań - opowiedziałem mu co nieco o Alison. Jego wczo­rajsza szczerość zmusiła mnie z kolei do szczerości. Choć nie czułem z jego strony żadnej sympatii, tylko tę nie­wyjaśnioną, wręcz obsesyjną ciekawość. Opowiedziałem mu, że niedawno wysłałem do Alison list.
- A jeśli nie odpowie?
Wzruszyłem ramionami: - To nie odpowie.
- Myślisz o niej, pragniesz ją zobaczyć... nie, nie mo­żesz tak tego zostawić. - Uśmiechnąłem się. - Chcesz się zdać na los szczęścia. Nie musimy zdawać się na los szczęścia, tak jak nie musimy utonąć w morzu. - Chwy­cił mnie za ramię: - Popłyń!
- Nie chodzi o to, żeby płynąć. Tylko żeby wiedzieć, w jakim kierunku.
- W stronę dziewczyny. Mówiłeś, że przejrzała cię na wylot, że cię rozumie. To bardzo ważne.
Milczałem. Żółto-czarny motyl krążył nad bougainvilleą obrastającą altankę Priapa, nie znalazł miodu i zniknął między gałęziami drzew. Kopnąłem żwir. W gruncie rzeczy wcale nie wiem, co to takiego miłość. Chyba że po prostu seks. A zresztą nic mnie to nie obchodzi.
- Ależ mój drogi chłopcze. Strasznie jest z tobą trud­no. Ten pesymizm. To poczucie klęski.
W swoim czasie byłem dosyć ambitny. Szkoda, że nie byłem także ślepy. Wówczas nie doznałbym pewnie klę­ski. - Spojrzałem na Conchisa. - Myślę nie tylko o so­bie. Wszyscy tak uważamy. Całe moje pokolenie.
- W najbardziej oświeconym stuleciu historii ludzkiej? Mimo że w ciągu ostatnich pięćdziesięciu lat więcej zro­biło się dla zwalczania ciemności niż przedtem przez pięć milionów?
- W Neuve Chapelle? W Hiroszimie?
- Chodzi o ciebie i o mnie. Żyjemy. Jesteśmy tymi wspaniałymi czasami. My nie zostaliśmy zniszczeni. I nie braliśmy udziału w niszczeniu.
- Żaden człowiek nie jest wyspą.
- Pff... Bzdura. Każdy z nas jest wyspą. Gdyby tak nie było, od razu byśmy oszaleli. Między wyspami krążą stat­ki, samoloty, istnieją telefony i telegraf - co sobie ży­czysz. Ale wszyscy pozostajemy wyspami, które mogą zo­stać zatopione, zniknąć. Jesteś wysepką, która nie została zatopiona. Więc nie masz prawa być aż takim pesymistą. To niemożliwe.
- Mnie wydaje się możliwe.
- Proszę za mną. - Wstał, tak jakby liczyła się każda minuta. - Pokażę ci najgłębszą tajemnicę życia. Proszę za mną. - Szybkim krokiem ruszył w stronę kolumnady. Poszedłem za nim na górę. Wypchnął mnie na taras,
- Proszę usiąść przy stole. Tyłem do słońca.
Po minucie pojawił się niosąc jakiś ciężki przedmiot owinięty w biały ręcznik. Ustawił go uważnie na środku stołu. Chwilę stał tak, upewnił się, czy patrzę i zdjął za­słonę. Była to kamienna głowa, trudno powiedzieć, męż­czyzny czy kobiety. Nie miała nosa. Włosy były w siatce. Ale siła wyrazu polegała na uśmiechu. Triumfalnym uś­miechu, który mógłby się wydać wyrazem zadowolenia z siebie, gdyby nie był tak pełny najczystszej metafizycznej pogody ducha. Oczy były z lekka orientalne, długie, i kiedy Conchis zakrył ręką usta, widać było, że i te oczy się uśmiechają. Usta były pięknie wykrojone, bezkreśnie mądre i bezkreśnie uśmiechnięte.
- W tym tkwi prawda. Nie w sierpie i w młocie. Nie w gwiazdach i paskach. Nie w krzyżu. Ani w słońcu. Ani w złocie. Nie w yin i yang. Ale w tym uśmiechu.
- Wykopalisko z Cyklad?
- Nieważne skąd. Patrz na nią. Spójrz jej w oczy. Miał rację. W oświetlonej słońcem rzeźbie tkwiła numen; nie, może nie tyle tkwiła w niej boskość, co bliski z nią kontakt. Znała boskość. I był w niej spokój i bez­brzeżna pewność. Ale w miarę jak patrzyłem, uderzyło mnie także i coś innego.
- W tym uśmiechu jest coś nieubłaganego.
- Nieubłaganego? - Conchis stanął za moim krzesłem i patrzył ponad moją głową. - Prawda. Prawda jest nie­ubłagana. Ale nie znaczenie prawdy.
- Gdzie została znaleziona?
- W Didymie, w Azji Mniejszej.
- Z jakich czasów pochodzi?
- Z szóstego lub siódmego stulecia przed narodzeniem Chrystusa.
- Czy mogłaby się tak uśmiechać, gdyby wiedziała o Belsen?
- To dlatego, że oni umarli, my wiemy, że żyjemy. Wiemy, że ten świat istnieje, gdyż przy wybuchu gwiazdy giną tysiące takich światów. To oznacza ten uśmiech: że istnieje coś, co mogłoby nie istnieć. - Potem dodał: - Kiedy będę umierał, chciałbym, aby ta głowa stała obok mojego łoża. Chciałbym, aby była ostatnią ludzką twarzą, na którą spojrzę.
Maleńka głowa, przyglądała się nam łagodnie, pewna swego i niemal złośliwie nieprzenikniona. Przyszło mi na­gle na myśl, że podobny uśmiech widziałem parokrotnie na twarzy Conchisa; czyżby siadywał przed tą głową i uczył się tak uśmiechać? I równocześnie zdałem sobie spra­wę, co mnie w tym uśmiechu odstręcza. Był to przede wszystkim lekko drwiący uśmiech wyższego wtajemnicze­nia. Spojrzałem na twarz Conchisa i wiedziałem, że mam rację.
 
 
24
 
Gwiaździsta ciemność nad domem, lasem, morzem; nakrycia sprzątnięte ze stołu, zgaszona lampa. Ułożyłem się na szezlongu. Conchis poczekał, aż zagarnie nas noc, a czas odpłynie, i dopiero wtedy zabrał mnie w wędrówkę po przeszłości.

Tematy