Każdy jest innym i nikt sobą samym.

- Pierwsza fala inwazji będzie liczyła około dwustu tysięcy żołnierzy. W ciągu dziewięćdziesięciu dni od lądowania planujemy przerzucić ponad milion chłopaków, żeby nakopać Hitlerowi w dupę. Ryzykujemy trochę, że przy nieko­rzystnym obrocie spraw cała akcja może się okazać daremna, musimy więc wiedzieć, jaką kartę mają w ręku Niemcy.
- Śmierć - powiedział Michael.
Żaden z dwóch gości nie zareagował. Z płonących polan po­sypały się skry. Michael Gallatin czekał na dalszy ciąg opowieści.
- Zostałby pan przerzucony do Francji samolotem i wysko­czyłby ze spadochronem w pobliżu wsi o nazwie Bazancourt, około sześćdziesięciu mil na północny zachód od Paryża - po­wiedział Humes-Talbot. - Nasz człowiek byłby na miejscu zrzu­tu, żeby pana odebrać. Stamtąd zostałby pan zabrany do Paryża i otrzymał tam wszelką potrzebną pomoc, żeby dotrzeć do Ada­ma. To priorytetowe zadanie, majorze Gallatin. Jeżeli inwazja ma mieć jakąkolwiek szansę powodzenia, musimy poznać za­grożenie.
Michael wpatrywał się w ogień.
- Przykro mi, musicie poszukać kogoś innego.
- Ależ, panie majorze... Proszę się tak nie śpieszyć...
- Powiedziałem, że jestem na emeryturze. I na tym koniec.
- Och, wspaniale! - wybuchnął Shackleton. - Mało nie po­łamaliśmy sobie kości jadąc tutaj, ponieważ jakiś dureń powie­dział, że jest pan najlepszy w swojej branży, a pan nam mówi, że jest na emeryturze - przeciągnął ostatnie słowo. - Tam, skąd ja pochodzę, używamy innego określenia, gdy ktoś traci odwagę.
Michael uśmiechnął się nieznacznie, co tylko jeszcze bardziej rozwścieczyło Shackletona, ale nie odpowiedział.
- Panie majorze - spróbował znowu Humes-Talbot - proszę, niech pan jeszcze teraz nie udziela nam ostatecznej odpowiedzi. Czy nie zechciałby pan chociaż pomyśleć o tym zadaniu? Może byśmy mogli zostać na noc i przedyskutować to znowu rano.
Michael wsłuchiwał się w łomot mokrego śniegu o okna. Shackleton natomiast myślał o długiej drodze powrotnej, czując ból w kości ogonowej.
- Możecie przenocować, jeśli chcecie, ale ja nie pojadę do Paryża.
Humes-Talbot chciał coś jeszcze powiedzieć, ale zdecydował dać sobie spokój.
Shackleton tylko mruknął:
- Ogień piekielny i potępienie.
Michael dalej się wpatrywał w ułożone przez siebie palenisko.
- Mamy ze sobą kierowcę. Czy jest możliwe, żeby pan znalazł jakieś miejsce dla niego?
- Postawię łóżko polowe przed kominkiem - odparł Michael. Podniósł się i skierował do magazynka. Humes-Talbot wy­szedł z domu, żeby zawołać Mallory'ego.
Osamotniony Shackleton rozejrzał się po pomieszczeniu i zo­baczył stary gramofon marki „Victrola” z drewna różanego, z le­żącą na nim płytą. Było to „Święto wiosny” jakiegoś kompozy­tora o nazwisku Strawiński. Cóż, można się było spodziewać, że Rosjanin lubi rosyjską muzykę. „Pewnie jakaś słowiańska abrakadabra” - pomyślał. Chętnie posłuchałby w taką noc wesołej piosenki Binga Crosby'ego. Gallatin czytał książki, to by­ło pewne, regały wypełniały takie dzieła, jak „Od bestii do człowieka”, „Drapieżniki”, „Historia chorałów gregoriańskich”, Świat Szekspira” i inne, z rosyjskimi, niemieckimi i francuski­mi tytułami.
- Podoba się panu mój dom?
Shackleton aż podskoczył. Michael podszedł do niego z tyłu jak duch. Przyniósł ze sobą składane łóżko, rozłożył je i ustawił przed kominkiem.
- Ten dom był kiedyś luterańskim kościołem - powiedział. - Został zbudowany w latach czterdziestych ubiegłego wieku przez rozbitków, którzy uratowali się z tonącego okrętu. Brzeg morza jest tylko o sto jardów stąd. Zbudowali też wieś, ale w osiem lat później wyniszczyła ich dżuma.
- A... - mruknął Shackleton, pocierając dłońmi o spodnie.
- Ruiny były w dobrym stanie i postanowiłem je odrestau­rować. Zajęło mi to całe cztery lata i nadal mam jeszcze dużo roboty. Jeśli to pana ciekawi, mam generator elektryczności na­pędzany silnikiem benzynowym.
- Domyśliłem się, że nie ma tu linii elektrycznej.
- Nie, nie dochodzi aż tutaj. Będziecie spali w pokoju w wie­ży, tam gdzie umarł pastor. To nie jest zbyt duży pokój, ale łóżko jest wystarczająco szerokie dla dwóch osób.
Otworzyły się drzwi i Michael obejrzał się na Humes-Talbota i szofera. Przez chwilę zatrzymał wzrok na starym kierowcy, gdy ten zdejmował kapelusz i płaszcz.
- Może pan spać tutaj - wskazał łóżko polowe. - Gdyby panowie chcieli kawę lub coś do jedzenia, to kuchnia jest za tymi drzwiami. Mam raczej nietypowy rozkład dnia. Jeśli mnie usłyszycie gdzieś w środku nocy, to nie wychodźcie ze swoich pokojów - powiedział, posyłając im spojrzenie, od którego Shackletonowi zjeżyły się włosy na karku. - Idę na górę odpocząć - dodał, ruszając w kierunku schodów. Zatrzymał się na moment i wybrał książkę z półki. - Aha, łazienka i prysznic są zaraz za domem. Mam nadzieję, że nie mają panowie nic przeciwko zimnej wodzie. Dobranoc panom.
Wszedł po stopniach i po chwili ich uszu dobiegł odgłos delikatnie zamykanych drzwi.
- Cholernie niesamowite - mruknął Shackleton i ruszył do kuchni, żeby znaleźć coś do zjedzenia.
 
4
 
Michael usiadł w łóżku i zapalił lampę naftową. Nie spał do tej pory, jedynie czekał. Wziął zegarek ze stojącego przy łóżku stolika, chociaż poczucie czasu mówiło mu, że jest po trzeciej. Zegarek wskazywał trzecią zero siedem.
Wciągnął powietrze w nozdrza i przymrużył oczy. Zapach dymu tytoniowego. Mocna mieszanka gatunków Burley i Latakia. Ten zapach był mu znany. Przyzywał go.

Tematy